Wywiesili odezwę do Polaków, żeby wynosili się za San
- Zostawiliśmy wszystko, proszę pana. Jechał z nami tylko pies Mucek. O, taki bysior kudłaty. Mój rówieśnik... - tak nastoletni Mieczysław Cichewicz wraz z rodziną opuszczał ukochane Kresy.
I znów jesteśmy w uroczej miejscowości Łopatyn w województwie tarnopolskim. W przepięknym gospodarstwie Cichewiczów, gdzie mieszkają Władysław (rocznik 1898) i Jadwiga (1900) z czworgiem dzieci: Antoniną (1923), Janem (1925), Edwardem (1928) i Mieczysławem (1933), a wkrótce na świat przyjdzie także Maria (1944). W okazałym obejściu jest stado około stu owiec, sporo świń, są konie - z ogierem, krowy - z buhajem, kury, gęsi... I oczywiście potężny areał - pola, łąki, sady, ogrody.
Latem strzygło się owce. - Cały proces, jak robi się wełnę, to długa historia... A chodziłem oczywiście we własnych wyrobach - podkreśla pan Mieczysław. - Ludzie tkali sukno, grube sukno. Z tego były robione szuby - duże płaszcze; i spencery - krótkie kurtki; barlacze - zimą naciągało się je na buty, żeby nie przemokły, nie przemarzły. I każdy obowiązkowo miał kożuch. Ja do dziś nie cierpię kożuchów. Raz, że ciężkie, a dwa, że gorąco. No i jak w tym jako chłopiec miałem ślizgać się na lodzie?!
Na wschodzie wszechobecne były konopie. - Nie indyjskie - uśmiecha się pan Mieczysław. - Z konopi wyrabiało się niemal wszystko: prześcieradła, koszule, kalesony, wereto - to taka duża płachta, jak trzeba było coś przenieść, to ładowało się to na tę płachtę, na plecy i jazda!
Ja się tak nasztachałem tych papierosów, że ledwo wylazłem z tych konopi.
- Takie zdarzenie panu opowiem. Dlaczego przez całe życie nie palę papierosów - zagaja pan Mieczysław. - Ojciec miał papierosy płaskie, tak się nazywały, pakowane po sto sztuk. Kolega Ukrainiec Filko mnie namówił, wziąłem garść, poszliśmy w konopie. Ja jednego, on jednego... Jak wciągniesz dym, to musisz powiedzieć: "Poszedłem do młyna, wróciłem z młyna i puściłem dym z komina". Ja się tak nasztachałem tych papierosów, że ledwo wylazłem z tych konopi. Byłem bardzo chory, ale mamie się nie przyznałem. Od tamtego czasu nigdy nie zapaliłem.
Codziennie modliłem się za ciocię
Dzieciństwo "sielskie, anielskie" skończyło się wraz z wybuchem wojny. - Rozpoczął się koszmar - nie ukrywa pan Mieczysław. - U nas w środku miasta stała figura świętego Jana. Moja siostra w 1939 wyszła za mąż za Michała Motowiło. On miał własną restaurację, własną rzeźnię. Pamiętam, że wracałem od siostry i koło figury Jana trębacz ogłosił, że Hitler wypowiedział Polsce wojnę. Później pamiętam, jak 17 września zaczęły do nas wkraczać całą ławą oddziały krasnoarmiejców. Ulicą Brodzką szli tacy w szpiczastych czapach, z karabinami na sznurkach. Witali ich Ukraińcy z naręczami kwiatów i Żydzi, jako wyzwoleńców. Ten obrazek utkwił mi w pamięci.
Był za to wojenkomat, gdzie zapadały decyzje, kogo zamknąć, kogo wywieźć
I jeszcze jeden obrazek. Smutny. Pole Cichewiczów zaorane, wszystko zabrała władza radziecka, nie mieli już nic, tylko ogród... - Rolnikom dali spokój. W pierwszej kolejności wzięli się za inteligencję. Oczywiście zakaz spotkań, zgromadzeń. Żadnego sklepu, nic nie można było kupić. Był za to wojenkomat, gdzie zapadały decyzje, kogo zamknąć, kogo wywieźć - opowiada pan Mieczysław. - Mój wujek pracował w sądzie, miał nadzór nad więziennictwem. W pierwszej kolejności go zamknęli, wywieźli do Lwowa i oczywiście ślad po nim zaginął. Natomiast ciocię wywieziono na Sybir, do archangielskiej obłasti. Jakoś przeżyła i z armią Andersa wróciła do Polski. To moja chrzestna, dlatego dobrze to pamiętam.
Żyło się w niepewności. A najgorsze były noce. Często bezsenne. - Wywozili od 4.00 do 6.00. Każdy z nas był ubrany w to, co miał. Były takie majtki z klapą, barchanowe, długie - to chyba trzy czy cztery miałem na sobie. Było przygotowane trochę makaronu, trochę chleba... Bo na wyjście dawali 10-15 minut. I co dzień tak się czekało - opowiada pan Mieczysław. - Pojechalibyśmy, bo później na wojenkomacie znaleziono listę, na której byliśmy. Wybawieniem... Trudno nazwać to wybawieniem, ale przed zsyłką na Sybir uchroniła nas wojna niemiecko-radziecka.
Żyło się w niepewności. A najgorsze były noce. Często bezsenne.
- To naprawdę był bardzo ciężki okres życia. Zamykali ludzi, męczyli. Biegałem codziennie do kościoła, modliłem się za swoją ciocię - pan Mieczysław próbuje podsumować sowiecką okupację. - Między ludźmi coś zaczęło się rozłamywać. Żydzi zaczęli - nie jestem antysemitą, broń Boże! - ale zaczęli być kastą wyróżniającą się.
Pan Mieczysław zastanawia się przez chwilę i stwierdza: - Na Kresach okupacja niemiecka nie była tak dotkliwa jak radziecka. Przede wszystkim był jakiś porządek. Jak dostałeś kartkę na coś, to w sklepie to dali. Za Rosji nic nie było.
Za chwilę dwa, trzy strzały i wyszli. Pobiegliśmy tam z chłopakami, ona leży w kałuży krwi...
Ale przed oczami ma też obrazy, których czas nie zatrze nigdy. - Jako młody chłopak napatrzyłem się na bardzo nieprzyjemne rzeczy. Zaczęła się wywózka Żydów. Przyjeżdżali gestapowcy i robili to w perfidny sposób. 1941-1942 poszedłem do polskiej szkoły w willi adwokata Weissmanna, który już został wywieziony, a budynek stał pusty. Naszą szkołę, główną, zajmowali Ukraińcy. Folksdojcze mieli swoją w innym pałacu. Z uwagi na to, że w willi nie było takiej ubikacji, w której mogłoby załatwić się tyle dzieci, między sądem a więzieniem przygotowano szalet. Któregoś dnia gestapowcy prowadzili tamtędy Żydówkę, dentystkę. Zawlekli ją do tego szaletu. Za chwilę dwa, trzy strzały i wyszli. Pobiegliśmy tam z chłopakami, ona leży w kałuży krwi... - pan Mieczysław łapie się za głowę. - Takie zdarzenie jeszcze. Był taki gestapowiec, miał na imię Gustek. Ślązak, całkiem, całkiem mówił po polsku. Był niskiego wzrostu, karabin to mu sięgał do kostek. Był bardzo oddany Rzeszy. Znęcał się nad tymi Żydami okrutnie. Wybierał trzech, czterech, dawał im pałki, żeby wyganiali innych Żydów z domów i prowadzili nad staw koło browaru. Tam kazał się kąpać. Po kąpieli wybierał dwóch Żydów, kazał czołgać się rowami w stronę okopiska i okładał ich pałką. Później kazał wstać i iść. Wyciągał karabin i jeden strzał, drugi. I wracał do Łopatyna.
Wszystkich ludzi pozamykali w stodołach i popalili, pomordowali.
Kolegów Ukraińców już nie miałem
Odrębny rozdział w opowieści pana Mieczysława to banderowcy. I lata 1943-1944. - W Łopatynie był garnizon Niemców, więc nie mogli grasować. Ale wsie wokół to codziennie łuna - niszczyli, palili wszystko. Ruda Brodzka - tam mieszkali prawie sami Polacy. Wszystkich ludzi pozamykali w stodołach i popalili, pomordowali. Nie wiedzieliśmy, czy chować się w schronie w sadzie wiśniowym, bo gdy zobaczyli, że to polski schron, to wrzucali granat i koniec - pan Mieczysław zawiesza głos. - Wtedy już kolegów Ukraińców nie miałem. Już mi drogę zastępowali, wpieprz spuszczali. Ja oczywiście też dłużny nie byłem. Ale byli i tacy, co ostrzegali. To żeśmy się chowali na strychu, w oborze u sąsiadów...
Dojechaliśmy do Lwowa - jedno bombardowanie. Tylko się ten szklany dworzec sypał. W Żurawicy - drugie bombardowanie.
W maju 1944 Ukraińcy w Łopatynie wywiesili odezwę do Polaków, żeby wynosili się za San. "Tam jest wasza ojczyzna. Jeśli nie wyprowadzicie się w terminie (...), to nasze ręce spadną na wasze głowy". - To było zakończenie, motto tej odezwy - zaznacza pan Mieczysław. - Mój ojciec uznał, że trzeba się spakować i wynosić. Zostawiliśmy wszystko, proszę pana. Jechał z nami tylko pies Mucek. O, taki bysior kudłaty. Mój rówieśnik.
Z Łopatyna rodzina nie miała jak wyjechać. - Niemcy nieprzekupni, ale za pięć kilogramów słoniny zawieźli nas sanitarką do Radziechowa, miasta powiatowego, gdzie był dworzec kolejowy. Ciocia mieszkała w Kamionce Strumiłowej. I znów przekupstwo, i Niemcy zawieźli nas tam - dodaje z uśmieszkiem pan Mieczysław. - Stamtąd towarowym wagonem, kierunek Polska. Dojechaliśmy do Lwowa - jedno bombardowanie. Tylko się ten szklany dworzec sypał. W Żurawicy - drugie bombardowanie. Dojechaliśmy do Jarosławia, wysiedliśmy. Przedmieście Brodowicze, jeden pokój. Ojciec poszedł do koszenia, ja byłem pastuchem za pół litra mleka.
I kolejne życiowe przystanki. Rudnik nad Sanem - dom bez okien, podłogi... Tam Cichewiczów zastało wyzwolenie. Tarnogród - gospodarstwo, dwie krowy, świnia, koń... Ale któregoś dnia rodzice pojechali do Rudnika, w nocy przyszły bandziory, niby to partyzantka, zabrały wszystko. Wąbrzeźno - 55 hektarów, ale ugór, bez konia, krowy... Przewóz koło Bojadeł - ojciec kupił gospodarstwo. - Stamtąd w 1950 przyjechałem do Zielonej Góry - kończy pan Mieczysław.