"To przecież był mój świat, moje miasto. Gdyby nie ta wojna..."
Dla Marii Kramarczuk z Zielonej Góry, podobnie jak dla większości Kresowian, wrzesień 1939 był początkiem koszmaru. Już latem uczono kobiety, jak chronić domostwa przed skutkami nalotów. I gazem bojowym.
I jeszcze raz Czortków. Może dlatego, że we wrześniu 1939 jako pierwsze polskie miasto padł ofiarą bolszewickiej agresji, a może za sprawą pierwszej próby oporu ze strony Polaków.
- Pamiętam, że tylko zmieniały się mundury i języki okupantów - wspomina Maria Kramarczuk (prosi, aby używać jej rodowego nazwiska). - Dwa lata panowali Ruscy, później dwa lata Niemcy i znów Sowieci. To były jakby trzy wojny. A jeszcze banderowcy...
żydowscy sąsiedzi mieli w zwyczaju mówić "wasze ulice, nasze kamienice".
Ale zanim to się stało, był dom przy ulicy Wiśniowej, pod numerem 15. Z płaskim dachem, bo tak tam się wtedy budowało. Opowieść w sielskim klimacie... Mama pani Marii była gospodynią domową, ojciec kolejarzem, konduktorem. Było dostatnio, piękna okolica, wzgórza i jar, którym płynął Seret. Główna ulica, Mickiewicza, była nazywana z włoska corso i tu wypadało się pokazać w ciepłe popołudnie w tym, co ma się najlepszego. A w niedziele to była już prawdziwa rewia. Oficerowie z wysztyftowanymi żonami, rodziny urzędników, bogaci Żydzi... Ulica słynęła z okazałych kamienic, o których żydowscy sąsiedzi mieli w zwyczaju mówić "wasze ulice, nasze kamienice". Obok ulice Żeromskiego i Królowej Jadwigi. Tam szykowne sklepy.
Jakże się zdziwiła pani Maria, gdy po latach, w Paryżu, zobaczyła sklep firmy Bata. - Jezu, taki sam, jak w Czortkowie - pomyślała. Była też hala targowa, którą szczyciło się miasto. Na piętrze sklepy, na parterze żydowskie jatki... I jeszcze jarmarki, na które zjeżdżały kramy nawet z innych części Polski. Czym wówczas zachwycała się czortkowska pannica? Butami, bielizną i innymi "babskimi" rzeczami.
- Mimo tego nastroju sielskiego spokoju wszyscy czuli, że zbliża się coś niedobrego - wspomina pani Maria. - Już latem 1939 odbywały się specjalne szkolenia dla kobiet. Chodziło o naloty. Uczono nas, jak zabezpieczać szyby w oknach przed wstrząsami spowodowanymi przez bombardowanie. Naklejało się takie pasy papieru na krzyż. I jeszcze mokre koce. Gdy nimi zasłoniło się okna i drzwi, miały zabezpieczać przed gazami bojowymi.
na ulicach pojawili się nagle dziwni żołnierze w spiczastych czapkach
Na nic były te przygotowania. Gazety trąbiły najpierw o groźbach Hitlera, później o agresji na Polskę. Pojawili się uchodźcy. Wojnę czuło się też po zamieszaniu w stacjonujących w Czortkowie oddziałach Korpusu Ochrony Pogranicza. Rosło ono z dnia na dzień, tak jak i strach. I też tak niemal z dnia na dzień, 17 września, na ulicach pojawili się nagle dziwni żołnierze w spiczastych czapkach, które natychmiast ochrzczono wszawkami. Podobno w nich wszy tańcowały. Gdy wracała ze szkoły i przechodziła blisko zajmowanych przez okupanta budynków, ci krzyczeli "krugom" (dookoła).
- To byli dziwni ludzie, natychmiast w mieście zaczęły panoszyć się Rosjanki - opowiada pani Maria. - Kiedyś spotkałam takie damy w kaloszach, różowych nocnych koszulach, które one traktowały jak eleganckie suknie, i z ozdobnym nocnikiem, w którym miały kupione właśnie mleko.
W nocy z 21 na 22 stycznia 1940 w Czortkowie doszło do pierwszego w Polsce zrywu okupacyjnego oporu. Grupa młodych ludzi, w znacznej części gimnazjalistów i licealistów, chciała rozbroić żołnierzy, uwolnić więźniów i rannych, porwać pociąg i uciec nim przez Rumunię do Francji. Plan spalił na panewce. Pani Maria pamięta tylko wielkie zamieszanie. Więcej do powiedzenia ma Marcin Pater, jej sąsiad.
mimo moich łez, natychmiast podarł dokument na strzępy. Dopiero po latach zrozumiałem, dlaczego
- Te wydarzenia znam z opowieści rodziców - dodaje. - W czortkowskim powstaniu brał udział młodszy brat mojego taty, Józef. Rosjanie wpadli później do naszego domu, z bronią, były krzyki... Ojciec chcąc osłonić młodszego brata, powiedział, że to on jest Józef Pater. Natychmiast go zabrali. Obóz, tortury, niemal śmierć głodowa... Udało się mu wyrwać dzięki przekupieniu strażników. Ale gdy wrócił do domu, mógł jeść tylko kleiki, taki był zagłodzony. Stąd został tacie uraz do Rosjan. Pamiętam, jak w szkole wszyscy zapisywaliśmy się do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Dumny przyniosłem legitymację, ale gdy zobaczył ją ojciec, mimo moich łez, natychmiast podarł dokument na strzępy. Dopiero po latach zrozumiałem, dlaczego.
Pani Maria pamięta jeszcze zwłoki w klasztorze dominikanów, napuchnięte, straszne. To uciekający bolszewicy wymordowali zakonników. Zaraz po tym, w 1941 roku, wkroczyli Niemcy. To było eleganckie wojsko, jak mówi pani Maria, byli bardziej cywilizowani.
Czarny orzeł znak krzyża splugawił
- Ale to, jak się później okazało, wcale nie była wielka pociecha - dodaje. - Ci byli z kolei butni i aroganccy. Pamiętam, jak kiedyś stałyśmy z koleżankami i rozmawiałyśmy. Dwaj oficerowie przechodzili i tak nas rozepchnęli, że koleżanka się wywróciła. Niby drobiazg, ale pokazuje, że dla nich byłyśmy nikim. I oczywiście prześladowania Żydów, getto, transporty do obozów koncentracyjnych... A ja trafiłam nawet na przesłuchanie do siedziby czortkowskiego gestapo.
Ojciec pani Marii powielał rozmaite, modne wówczas przepowiednie, takie ku pokrzepieniu serc. Jedna nosiła intrygujący tytuł "Czarny orzeł znak krzyża splugawił". Podczas prewencyjnego przeszukania, które w domu przy Wiśniowej prowadzili Niemcy, znaleziono opatrzoną takim właśnie tytułem kartkę wśród książek Marii. Została wezwana na przesłuchanie. Mama ubrała ją jak najskromniej, aby jak najbardziej przypominała małą dziewczynkę.
- Pamiętam, przesłuchiwał mnie po polsku Ślązak, bardzo przystojny mężczyzna, w którym zresztą podkochiwała się jedna z moich przyjaciółek - dodaje pani Maria. - Udawałam przygłupie dziecko, powiedziałam, że kartkę dała mi w szkole koleżanka, która z rodzicami została zesłana Sybir. Było wiadomo, że Niemcy jej nie znajdą. Upiekło mi się.
Z okolicznych wsi zaczęły napływać przerażające wieści, o mordac
Ale w tym czasie czortkowianom przyszło się zetrzeć z jeszcze jedną wojenną traumą. Z Ukraińcami przestali się dogadywać właśnie przez wojnę. Owszem, wcześniej też dochodziło do spięć, ale nigdy nie były poważne. Pani Maria wspomina koleżankę, z którą chodziła do podstawówki. Gdy ta poszła do ukraińskiego gimnazjum, a na berecie pojawiła się tarcza szkolna z napisem "RSZ", zaczęła traktować Marysię jak powietrze. Jak na ironię, później wyszła za Polaka i mieszka w Poznaniu...
- Z okolicznych wsi zaczęły napływać przerażające wieści, o mordach - mówi pani Maria. - Wówczas miałam narzeczonego, Zbyszka. Wie pan, spacery nad Seretem, zachody słońca i te rzeczy... I to on przyniósł fotografię, którą pokazał ojcu. Nagie, okaleczone zwłoki kobiet, dzieci, mężczyzn... Były tylko przysypane liśćmi. To Niemcy znaleźli ten masowy grób i zrobili te zdjęcia. Ze strachu uciekliśmy bliżej centrum miasta, obok dworca. Wynajęliśmy mieszkanie, bo rodzice bali się, że Ukraińcy mogą napaść na czortkowskie przedmieścia.
Tak ta wojna tkwi w ludziach...
- Moja mama była nauczycielką, ale podczas wojny pracowała jako instrumentariuszka w szpitalu - dodaje pan Marcin. - Opowiadała o przywożonych kobietach, którym odcięto piersi, wycięto korale na skórze, pokaleczono brzuchy... Koszmar. Po wojnie mama z kolei nie mogła słuchać ukraińskiego, wpadała w szał, widząc połączenie koloru żółtego i niebieskiego, nawet w całkiem banalnej sytuacji. Tak ta wojna tkwi w ludziach. Z kolei siostra mojej mamy wraz z mężem uciekli do Czech. Mówili, że są Czechami i synowi zabronili nawet mówić po polsku. Ale oni mieszkali na wsi.
To przecież był mój świat, moje miasto. Gdyby nie ta wojna...
Później znów przyszli Rosjanie. Tym razem byli już łagodniejsi, cóż, sojusznicy, ale Polakom nie pozostawiono wtedy żadnych złudzeń, było wiadomo, że muszą uciekać. Że tu Polski już nie będzie. Już w marcu 1945 zapakowano ich do transportów, które najpierw ruszyły do Krakowa, a później na zachód. Pani Maria pamięta wielomiesięczną tułaczkę w dramatycznych warunkach. Później było Leszno i wreszcie Zielona Góra. A jak dodaje pan Marcin, w Winnym Grodzie osiadło wielu czortkowian, jak choćby pierwszy zielonogórski lekarz Marcin Mielnik. Inni znaleźli się w okolicy Krzyża.
- Jeszcze dziś tęsknię za Czortkowem, śni mi się - dodaje pani Maria. - I tak czasami zastanawiam się, czy gdyby nie wojna, nie to wszystko, co stało się później, byłabym tam szczęśliwa. Mieliśmy dom, wielki sad, kończyłam szkołę, miałam narzeczonego i tam było tak pięknie. To przecież był mój świat, moje miasto. Gdyby nie ta wojna...