Padliśmy sobie w objęcia, ojciec tulił mnie do siebie i w kółko powtarzał: "Jesteś, synu, jesteś. Dzięki Bogu"
Kierownik spuścił głowę: "Marian, to już koniec" - Marian Gładysz wspomina ostatnie dni w obozie pracy w "Mitteldeutsche Motorenwerke" w Taucha bei Leipzig, gdzie trafił jako 16-latek ze Starego Skałatu na Kresach.
Rok 1945. Nerwowość Niemców w zakładzie jest coraz bardziej odczuwalna. Jednego dnia pojawiła się grupa SS i od razu poszła do hali z prototypami silników samolotowych, objętych tajemnicą wojskową. Esesmani niedługo tam byli, odebrali telefon i po 10-15 minutach szybko odjechali. Tego samego dnia kierownik odpowiedzialny za magazyny oświadczył zatrudnionym w zakładzie Niemcom: "Każdy, kto potrzebuje w domu jakichś narzędzi lub materiałów, może sobie wybrać, co chce". Nazajutrz wezwał do gabinetu mnie, kazał usiąść. Spuścił głowę, potarł czoło i powiedział: "Marian, to już koniec. Jutro, najpóźniej pojutrze, będą tu Amerykanie. Powierzam ci zakład, daję klucze do hal. W magazynie żywnościowym nie ma zbyt dużo jedzenia, ale przy racjonalnym, oszczędnym wydawaniu wystarczy na kilka dni dla wszystkich. Nie dopuść, żeby wtargnęli tam głodni, bo rozgrabią natychmiast. Zbierz pewnych ludzi z waszej grupy, wydawajcie produkty komisyjnie, w kuchni gotujcie i jakoś przetrwacie. Ja wyjeżdżam z rodziną dziś. Inni już wyjechali".
Witajcie, kochani rodacy!
Pierwszy dzień względnej wolności był bardzo trudny z powodu konieczności zapewnienia porządku i spokoju. Nie wszyscy zaakceptowali zamknięcie magazynów żywnościowych, uważali to za samowolę z naszej strony, chcieli usunąć ochronę i przejąć wszystkie zapasy, ale udało się temu zapobiec. Był to też pierwszy dzień bez niemieckich wartowników, bez obowiązku noszenia znienawidzonego oznakowania, którego pozbyliśmy się natychmiast (literkę P zachowałem na pamiątkę).
Nie doczytaliśmy do końca, gdy z amerykańskiej grupy wybiegli żołnierze, wołając: "Witajcie, kochani rodacy!"
Z niecierpliwością czekaliśmy na Amerykanów. Drugiego dnia w okolicy słychać było odgłosy zbliżającego się frontu. Wiedzieliśmy, że Amerykanie przyjdą do obozu, żeby przejąć zakład. Uważaliśmy, że to my, Polacy, powinniśmy ich przywitać. Następnego dnia zobaczyliśmy zbliżające się do nas wojsko. Wyszliśmy przed bramę zakładu i czekaliśmy z przygotowanym przemówieniem w języku polskim. Nie doczytaliśmy do końca, gdy z amerykańskiej grupy wybiegli żołnierze, wołając: "Witajcie, kochani rodacy!". W tym momencie skończyła się część oficjalna. Polacy z obu stron ściskali się, całowali i pytali, kto skąd pochodzi, od kiedy jest w obozie, w wojsku, co wie o swojej rodzinie, czy mają wspólnych znajomych... Nie wiem, jak długo trwałyby te wspomnienia i ta radość, gdyby nie przerwali tego oficerowie. Należało przystąpić do przejęcia zakładu.
Przeszliśmy razem przez wszystkie hale, aż dotarliśmy do najważniejszej - hali prototypów. Powiedziałem, że w ostatnim dniu przed odejściem Niemców była tu grupa SS. Po otrzymaniu kluczy zajrzałem do magazynu, na posadzce leżały zwoje kabli. Nie wchodziłem do środka, ponieważ uważałem, że silniki zostały zaminowane. Amerykanie uznali, że moje podejrzenia mogą być słuszne.
Następnego dnia pojawiła się grupa saperów. Okazało się, że silniki nie były zaminowane, esesmani nie zdążyli wykonać tego zadania. Gdy saperzy stwierdzili, że magazyn jest bezpieczny, zaczęło się wynoszenie silników i ładowanie ich na samochody. Dowódca grupy podziękował mi i zaprosił do miasta na obiad. Niestety, nie mogłem skorzystać. Miałem zbyt dużo obowiązków na terenie obozu.
Wyciągnął z kieszeni 10 dolarów, do oficerów i żołnierzy zaapelował, by się dorzucili.
Miałem też bardzo poważny problem z żywnością. Zapasu zostało na niecałe dwa dni. Poprosiłem o pomoc dowódcę grupy, która przyjechała po silniki. Powiedział, że sami mają kłopoty z prowiantem, ich jednostka znacznie wyprzedziła tabory, a nie może czekać, bo musi szybko dołączyć do walczących o Berlin. Zaproponował, że wystawi mi zaświadczenie, w którym zobowiąże okolicznych sołtysów i wójtów do sprzedaży, po cenie ustalonej przez kupującego, wszystkich żądanych produktów, koniecznych do wyżywienia ludzi w obozie. Zaznaczył, że w żadnym wypadku nie powinniśmy nic brać bez pieniędzy, bo oskarżą nas, że grabimy. Wyciągnął z kieszeni 10 dolarów, do oficerów i żołnierzy zaapelował, by się dorzucili. Uzbierało się 100 dolarów, które mi przekazał. Poradził zrobić spis potrzebnych artykułów i zaoferować za nie na przykład 40 dolarów. Bez względu na faktyczną wartość towaru to już będzie zakup, nie grabież.
Rano grupą poszliśmy na wieś do przewodniczącego. Okazaliśmy zaświadczenie, wręczyliśmy listę i 40 dolarów. Zaśmiał się, porównując spis i pieniądze, ale nic nie mógł na to poradzić. Wszystko było zgodne z prawem. Chodził z nami od gospodarstwa do gospodarstwa, rozmawiał z ludźmi, płacił za towar, my go tylko odbieraliśmy.
Nie miałem do kogo wracać. Postanowiłem wyjechać z Amerykanami.
Poland Trucks Company
W obozie ludzi codziennie ubywało. Na podstawie międzynarodowych ustaleń Lipsk i okolice przyznano Rosjanom. Amerykanie musieli się wycofać z zajętego terenu. Zorganizowano transporty do kraju, ale chodziły pogłoski o aresztowaniach powracających spod okupacji amerykańskiej. Ludzie nie byli zdecydowani, co robić. Amerykanie informowali, że kto chce, może razem z nimi się wycofać. Proponowali wstąpienie do ich wojska. Dowiedziałem się, że w obecnej Polsce nie ma nikogo z mojej rodziny. Ojciec walczył na froncie, brat Dolek zamieszkał we Francji, matka z młodszym bratem i siostrą zostali w Skałacie. Nie miałem do kogo wracać. Postanowiłem wyjechać z Amerykanami. Ruszyliśmy do Ludwigsburga, gdzie był obóz dla cywilów.
W czasie pobytu w obozie wybrałem się z kolegami do Stuttgartu zwiedzić miasto. Spacerując, zobaczyliśmy ogłoszenie o naborze na kurs tańca towarzyskiego. Zapisaliśmy się. Po skończeniu tego kursu zgłosiłem się na kurs prawa jazdy. Ukończyłem go 25 kwietnia 1946. Gdy już miałem prawo jazdy, wstąpiłem do wojska amerykańskiego. 28 maja 1946 przydzielono mi samochód trucks cargo od 1,5 do 2,5 tony. 15 maja 1947 przydzielono mi drugi samochód trucks cargo od 0,25 do 0,75 tony. W wojsku byłem kierowcą w stopniu "starszego szeregowca" w jednostce samochodowej "Poland Trucks Company" w Mannheim od sierpnia 1945 do czerwca 1947. W trakcie służby zapisałem się na kurs radiotechniczny, który ukończyłem 10 grudnia 1946.
Odezwała się tęsknota za domem, za rodziną, od której zabrano mnie brutalnie w nocy jako 16-letniego chłopca.
Marian, to jesteś ty?
W czerwcu 1947 zorganizowano transport do kraju. Kolega Amerykanin został zwolniony z wojska, wracał do domu. Namawiał, żebym jechał z nim, zapewniał mi start, coś na początek. Można było też zostać i pracować w Niemczech albo wracać do Polski. Decyzja była trudna. Dowiedziałem się, że starsi frontowcy zostali w kraju zdemobilizowani. Zrozumiałem, że ojciec na pewno nie jest już w wojsku. Odezwała się tęsknota za domem, za rodziną, od której zabrano mnie brutalnie w nocy jako 16-letniego chłopca. Teraz byłem 22-letnim młodzieńcem, chciałem słyszeć wokół polski język, skończyć polską szkołę, pracować w polskim zakładzie... Zapisałem się na ostatni transport.
Wagony podstawione. Jesteśmy załadowani. Obok mnie małżeństwo, które pobrało się w obozie po zakończeniu wojny. Byłem drużbą na ich ślubie. Ciekawi i pełni nadziei, że odnajdziemy rodziny, ruszamy przed siebie. Przyjechałem do Łodzi, zacząłem szukać ojca. Wędrówka od jednego oddziału PUR do drugiego, wertowanie grubych ksiąg z wykazami osób przybyłych z różnych stron świata do miasta. Bezskutecznie. Wyjechałem do Warszawy. Ta sama wędrówka. Poza oficjalnymi rejestrami istniał jeszcze inny, ponoć bardzo skuteczny sposób poszukiwania. Przy wszystkich oddziałach PUR i urzędach miasta wywieszone były ogromne tablice, na których ludzie przypinali odręcznie napisane kartki. Przed południem wertowałem oficjalne wykazy, po południu godzinami stałem przed tymi tablicami.
wstał i zapytał: "Marian, to jesteś ty? Żyjesz, wyrosłeś, witaj w domu!"
Pewnego dnia stoję przed tablicą, śmiertelnie zmęczony, zrezygnowany, straciłem już nadzieję, że odnajdę ojca... Ale na jednej kartce widzę podpis "Jan Gładysz". Czytam: "Poszukuję synów, Adolfa i Mariana Gładysz. Ojciec Jan Gładysz. Mój adres: Długopole, powiat Bystrzyca Kłodzka, województwo dolnośląskie". Odetchnąłem szczęśliwy. Ojciec poszukuje nas dwóch, z tego wynika, że Staszek jest razem z nim. O Dolku (Adolfie) wiedziałem, że nie wróci. Osiedlił się we Francji. Kupiłem mapę, by odszukać, gdzie ojciec mieszka. Jeszcze tego samego dnia wyjechałem, rano byłem na miejscu, wysiadłem na najbliższej stacji Długopole Zdrój. Gdy wszedłem do domu, ojciec siedział sam przy stole i jadł obiad. Stanąłem w drzwiach, nic nie mówiłem, zastanawiałem się, czy mnie pozna. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie bez słów, twarz ojca rozjaśnił uśmiech, wstał i zapytał: "Marian, to jesteś ty? Żyjesz, wyrosłeś, witaj w domu!". Padliśmy sobie w objęcia, ojciec tulił mnie do siebie i w kółko powtarzał: "Jesteś, synu, jesteś. Dzięki Bogu". Przyjechał Staszek, był zaskoczony moim widokiem...