Do legionów Marszałka ruszył na ochotnika. Wacław Jurkojć - telegrafista, sekretarz gminy Szumsk
- W okopach tatuś był telegrafistą. Raz zasnął, a był bardzo ważny telegram... Tatusia wzięli pod sąd polowy... - opowiada Łucja Korycińska z Zielonej Góry, córka Wacława Jurkojcia, legionisty.
Z Łucją Korycińską siadamy przy ławie i oglądamy zdjęcia z rodzinnego albumu. Tekturowe fotografie familii mamusi i tatusia mają przeszło sto lat i wcale nie są mocno nadgryzione zębem czasu. Skarby...
Trzech młodzieńców w mundurach - to najpewniej rok 1918, z prawej Wacław Jurkojć, tatuś pani Łucji. A to już przełom lat 20. i 30. minionego wieku: między żołnierzami siedzi kilku cywilów, w kapeluszu i pod krawatem Wacław Jurkojć. - Tatuś dostał od legionistów zaproszenie do jednostki w Wilnie - tłumaczy pani Łucja. A to dowód osobisty, wydany w Trokach: wzrost średni, oczy piwne, nos normalny, włosy blond, twarz owalna - oto rysopis Wacława Jurkojcia. - Zdjęcie zardzewiałe, bo jak na Wileńszczyznę weszli Ruskie, to tatuś wszystkie swoje dokumenty i portret Piłsudskiego schował w metalowej skrzyneczce i zakopał przy ganku. Tatuś był legionistą... - dodaje nie bez dumy pani Łucja.
Piłsudski darował
Wacław Jurkojć urodził się w 1900 roku w Kiernianach, gmina Worniany, na Wileńszczyźnie. Ojciec Adam był kupcem, miał restaurację w Wornianach. Matka Wiktoria zajmowała się domem. Wacław miał siedmioro młodszego rodzeństwa: Jana, Zofię, Stanisława, Mieczysława, Marię, Eugenię i Bolesława.
- W czasie szkoły powszechnej tatuś był pomocnikiem księdza. Jak się uczył, to mieszkał na plebanii - opowiada pani Łucja. - Do wojska poszedł na ochotnika, nie mając jeszcze 18 lat, do legionów. Mieli zgrupowanie w Stołpcach, dalej do Warszawy. Później walka. W okopach tatuś był telegrafistą. Raz zasnął, a był bardzo ważny telegram... Tatusia wzięli pod sąd polowy... Ale że nie miał 18 lat, Piłsudski darował, wycofał oskarżenie. Widział wtedy tatuś Piłsudskiego na żywo. Ja pytałam, jak daleko. A on, że ze 30 metry.
Po wojnie polsko-bolszewickiej Wacław Jurkojć zaczął pracować w gminie w Wornianach, skąd został przeniesiony do Landwarowa koło Trok, a gdy gmina utworzyła się w Trokach, przeszedł tam, później zaś trafił do Szumska. - Bardzo duża gmina, jak dziś powiat - zaznacza pani Łucja.
Tak wyglądała zawodowa ścieżka sekretarza gminy, równolegle biegła też ścieżka osobista. W maju 1924 roku Wacław Jurkojć poślubił akuszerkę Annę Rogacz z Wornian. W Wornianach małżeństwu urodził się syn Eugeniusz (1925), w Landwarowie na świat przyszedł Józef (1926), a w Szumsku - Łucja (1932) i Jan (1937).
Jak w bożym uchu
- Piękny dom, gontem kryty... Ale to był państwowy, nie własny. A ziemia i budulec już był kupiony na nowy dom - pani Łucja wspomina, jak mieszkali w Szumsku. - To był bardzo duży dom. Do korytarza wchodziło się, na prawo było pięć pokoi i kuchnia, na lewo biura gminy, a prosto areszt - oddzielny dla kobiet i dla mężczyzn. Aresztanci siedzieli za samogon, za sacharynę, złodziejaszki - piłowali, rąbali drewno dla gminy, nas wozili na barana... Było wesoło jak nie wiem!
U Jurkojciów pachniało nowoczesnością. - Rower piękny był - pani Łucja pokazuje kolejne zdjęcie. I jeszcze jedno: - Później, proszę pana, motor był. Wiem, że z tyłu tatuś poduszkę podkładał, jak mnie wiózł do Wornian. Nie wiem, ile kilometrów, ale daleko, tyłek bolał... Piękne auto było, granatowe. Piękne, mówię panu.
Dziećmi zajmowała się niania, była też kucharka. - Bardzo smacznie robiła wątróbkę smażoną i młode ziemniaki z koperkiem - pani Łucja wraca do smaków dzieciństwa. - Moja mamusia bała się głodu, bardzo bała się głodu. Wszystko miała: krowy, cielaki, całe podwórze gęsi - wylicza pani Łucja, która kiedyś urządziła w beczce „kąpiel” jedenaściorgu młodym indyczkom i wszystkie się potopiły... - Zima przychodziła, to ogród zoologiczny był w domu. Brat jeździł na nartach i zbierał zamarznięte ptaki, wiewiórki - podmrożone, słabiutkie. Naokoło były lasy - piękne, bogate. Sarenki to się chowało. Jedna sarenka, jak miała roczek, to od nas odeszła. Później brat szukał jej w lesie, ale nigdzie nie mógł spotkać. A po roku... przyprowadziła do nas dzieci i męża! I już więcej nie wróciła, jakby tylko przyszła pokazać rodzinę. Wilka prawdziwego mieliśmy - Lorda, wychowywany był jak pies. Nie wolno nam było biegać po mieszkaniu, tylko chodzić. Ale wie pan, jak to dzieci... I jak biegałyśmy, to Lord - cap! - łapał za tyłek.
- Żyliśmy jak w bożym uchu - rozmarza się pani Łucja. - Ach, Boże... Uroczystości wszystkie pamiętam. To były uroczystości! Boże Narodzenie - to przyjeżdżali Trzej Królowie i byli jak... królowie. Wielkanoc - to takie było uroczyste, jak przychodzili pod okno, jak śpiewali. Majówki, przyjęcia, imieniny... - tatuś miał huczne! Bale, nie bale... - i wszędzie ksiądz był.
Nie wywiozą nas!
Naraz pani Łucja milknie i poważnieje. - Dla nas wojna była straszna - po chwili zadumy kiwa głową. Gdy 1 września nadciągnęły samoloty, wszyscy uciekli pod most, ze strachu przed bombardowaniem. - Tatusia nie wzięli od razu na front, bo gospodarz miał być w gminie - zauważa pani Łucja. Pracował do czasu, kiedy do Szumska wkroczyli Rosjanie. Wtedy - wspólnie z doktorem Perepeczką, pewnym emerytowanym sierżantem i dyrektorem szkoły Mikulskim - poszedł karczować las. Dlaczego? - Żeby Ruskie nie zabrali, nie powieźli - tłumaczy pani Łucja. - I pracował, aż przyszli do nas Litwini. I wrócić musiał na swoje stanowisko. Kurs zrobili, musieli uczyć się litewskiego...
W 1940 roku Anna Jurkojć pojechała do swojej rodziny pod Kownem. Wróciła, a z nią ze trzydzieści furmanek! Z prowiantem i po to, żeby zabrać z Szumska męża z dziećmi. - O matko! Całe tusze świni, mąka, owoce... Tośmy mieli jedzenie, wszystkiego! Tatuś na wyjazd się nie zgodził, zostaliśmy w Szumsku - przyznaje pani Łucja. Po powrocie mamusi już nie mieszkali w gminie, tatuś wynajął dom nieopodal. Niewykończony, ale ładny, drewniany, trzy pokoje i kuchnia.
Tymczasem NKWD miało już gotową listę rodzin, które nada wywieźć na Syberię. Jurkojciowie byli na dwudziestej pozycji... Na szczęście, nowy „gospodarz” Szumska poważał tatusia i przesuwał rodzinę na koniec kolejki. Nie mógł jednak przesuwać w nieskończoność. Nadszedł czas, gdy sprzęty z nowego domu rodzice wywieźli do Wornian, Łucję przekazali pod opiekę Łotowiczom, znajomym z Łoszy, a Eugeniusz i Zdzisław trafili do dziadków do Wornian. W Szumsku zostali zaś tylko tatuś, mamusia i Jaś.
- To była niedziela, piękna niedziela - zapamiętała pani Łucja. - Siedziałam na ganku u Bastomskich, u rodziny Żydów. Zauważyłam kobietę ubraną tak, jak ubierała się moja mamusia - jasny prochowiec, panamka. Zbierała kwiaty koło kaplicy. To była moja mamusia! Przyjechała się pożegnać... I wtedy przyjechał pan Łotowicz i powiedział, że Niemcy idą! Nie wywiozą nas! Powiedziałam Celince, córce Bastomskich, że Niemcy idą, a ona w płacz... - pani Łucja zawiesza głos. - I wie pan, Łotowiczowie całą rodzinę tych Bastomskich przechowali w piwnicy w kaplicy. Tylko ojca Niemcy zabili, był głuchy.
Transportem z Gudogaja
Jurkojciowie wyjechali do Kieny, później do Wornian, następnie tatuś dostał pracę w Michaliszkach. Stamtąd w 1942 roku Zdzisława zabrali na roboty do Niemiec, miał 16 lat. Mamusia lamentowała, ale syn... chciał jechać. Z Michaliszek rodzina trafiła do Ostrowca i wreszcie z powrotem do Wornian - wszędzie zajmowała domy po Żydach. W Wornianach została aż do 1945 roku.
- W 1945 wyjechaliśmy chyba w lipcu, transportem z Gudogaja - relacjonuje pani Łucja. Chociaż plan był taki, że najpierw na zachód wyruszy tatuś, pierwszym transportem, w maju, znajdzie jakiś dom czy gospodarstwo, a później dołączy mamusia z dziećmi. Na stacji w Gudogaju tatuś jednak stwierdził, że mamusia sobie nie poradzi i wrócił. To była dobra decyzja. Wkrótce do Wornian wrócił też Zdzisław z robót w Niemczech i na Ziemie Odzyskane pojechali wszyscy razem.
Na stacji w Świebodzinie zameldowali się w sierpniu. - Tatuś od razu dostał pracę jako burmistrz, ale mamusia bała się, że Niemcy wrócą i chciała na wieś, suszyła tatusiowi głowę - nie ukrywa pani Łucja. Tatuś został więc sekretarzem gminy w Trzebiechowie. Ale nie na długo, bo stamtąd... - Z powrotem do Świebodzina, do powiatu. Potem organizował powiat w Sulechowie i tam był kierownikiem gospodarki komunalnej. Powstawały kołchozy, to z powrotem do Trzebiechowa, do biura. Kołchozy zorganizowali, to zabrali do Bojadeł, na kierownika kadr, kierownika gminnej spółdzielni - wymienia pani Łucja. - Taki organizator był!