Z tęsknoty za Nieświeżem... Właśnie tam mama chciała kupić dom
- Historię rodziców znam tylko z wyrywkowych ich wspomnień. Nie chcieli o tym mówić. Były to dla nich przykre i bolesne wspomnienia - opowiada Teresa Gładysz z Zielonej Góry, która dzieciństwo spędziła w Nowogródku i Nieświeżu.
Ojciec Mikołaj Kiewlicz pochodził z rodziny szlacheckiej. Jak wyglądał herb, nie pamiętam. Sygnet zaginął, a naprawdę ja go zgubiłam. Mając 11-12 lat, chciałam pokazać go koleżankom. Wyjęłam z kasety, ponieważ był za duży, owinęłam sznurkiem, włożyłam na palec i poszłam grać w dwa ognie. Pokazałam wszystkim sygnet i zaczęliśmy grać. Wtedy gdzieś spadł. Na kolanach przeczesywaliśmy trawę palcami, ale nie znaleźliśmy.
Ojciec urodził się 10 października 1880 w majątku Traszkuny, z ojca Kazimierza Kiewlicza. Miał kilku braci, ale o rodzinie w domu się nie mówiło. Przed ostatnią chorobą ojciec przeczytał artykuł w jakimś czasopiśmie i mówił, że chyba odnalazł swojego brata w Polsce, ale nic nikomu nie powie, dopóki sam się nie przekona. Niestety, nie zdążył. Umarł 18 stycznia 1958 w Kotli, powiat Głogów.
Mama Aleksandra Kiewlicz z domu Morewa urodziła się 11 listopada 1891 w Gorłowce, powiat Bachmucki, z matki Anny z domu Dziemianczyn i ojca Fiodora Morewych. Pochodziła z wielodzietnej mieszczańskiej rodziny ukraińskiej. Ojciec mamy był dzierżawcą kopalni węgla kamiennego. Na utrzymaniu miał sześcioro dzieci: Marfunię, Mirę, Olę, Natę, Tonię i Wołodię. W kopalni dziadka był bardzo poważny wypadek, zginęło wielu ludzi. Nie umiał z tym żyć, popełnił samobójstwo. Babcia postanowiła, że jedno z dzieci przerwie szkołę. Wybór padł na najstarszą Marfunię, której do końca szkoły pozostał rok. Była zrozpaczona. Natomiast mama błagała, przekonywała, że nie chce się uczyć i to wpłynęło na zmianę decyzji babci.
Ojciec dostał ultimatum: jeżeli ożeni się z nią, zostanie wydziedziczony.
Mama przerwała szkołę, zaczęła uczyć się krawiectwa, została dyplomowaną krawcową. Znalazła pracę w majątku Traszkuny, tam poznała ojca. Był wtedy żonaty, żona spodziewała się dziecka. Przy porodzie trzeba było zastosować cesarskie cięcie. Niestety, nie przeżyła ani matka, ani dziecko. Po pewnym czasie nawiązał się romans między wdowcem a młodą krawcową. To było niedopuszczalne! Mama była mieszczanką, bez wykształcenia, bez majątku. Ojciec dostał ultimatum: jeżeli ożeni się z nią, zostanie wydziedziczony. Nie uległ, wyjechał z mamą do jej rodziny. Tam pracował w Jekateryńskich Kolejach, potem w dyrekcji Gorłowskich Kopalni Węgla Kamiennego.
W 1914 roku wzięli ślub. Po roku urodził się syn, wcześniak, żył sześć tygodni. Rok później przyszedł na świat drugi syn, także wcześniak, zmarł po kilku dniach. W grudniu 1917 urodziła się córeczka Wiktoria. Był to ciężki okres, rewolucja w Rosji nabrała rozmachu, bolszewicy dochodzili do władzy, rozstrzeliwali arystokrację, szlachtę i każdego przeciwnika komunizmu. Ojciec był szlachcicem, należał do białych, więc był wrogiem rewolucji. Pewnego dnia został aresztowany i bez sądu skazany na rozstrzelanie. Stał już pod ścianą śmierci. Ktoś dał znać mamie, która szybko zgarnęła do torebki biżuterię i pobiegła na miejsce egzekucji. Odszukała dowódcę, pokazała zawartość torebki i powiedziała: "Wszystko za męża".
- Który to? - zapytał.
- Chyba ten - mama wskazała na ojca.
- Jak to chyba ten. Męża nie poznajesz?
- Mąż nie był siwy...
Ojciec stojąc pod ścianą śmierci, osiwiał. Od tego czasu golił głowę, żeby siwe włosy nie przypominały mu tego przeżycia.
Dla mamy zaczęły się problemy, nie znała polskiego, wyrwana ze swojego środowiska, bez przyjaciół, znajomych.
Po uratowaniu się od egzekucji rodzice musieli uciekać, zaczęła się gehenna. Ucieczka przed czerwonymi, z miasta do miasta, powozem, z kilkumiesięcznym dzieckiem. Gdy udało się odjechać dalej od rozruchów, zatrzymywali się w hotelu, żeby się umyć, przespać, coś zjeść. Ale bywało, że nie zdążyli nawet się rozpakować, gdy rozlegały się krzyki, że czerwoni zbliżają się do miasta i trzeba uciekać. A uciekinierzy byli szczególnie brutalnie traktowani jako groźni wrogowie komunizmu i bogacze, na których można suto się obłowić. Na szczęście, udało się im przedostać do Polski. Zatrzymali się we Włocławku. Dla ojca najgorsze się skończyło, był w kraju przodków, mógł zaczynać życie na nowo. Dla mamy zaczęły się problemy, nie znała polskiego, wyrwana ze swojego środowiska, bez przyjaciół, znajomych. - Gdzie ty mnie przywiozłeś? Nikt mnie nie rozumie, nie wiedzą, co to bakłażany - płakała.
Ojciec był katolikiem, ale jak większość mężczyzn niepraktykującym. Mama chodziła do cerkwi. Trzeba ochrzcić dziecko, tylko gdzie? Ojciec zażądał w kościele, wobec tego mama postanowiła przejść na katolicyzm. Poszła do sióstr zakonnych z prośbą, by przygotowały ją do zmiany religii. Musiała przygotować się do chrztu i komunii, zdać egzamin i dopiero wtedy została katoliczką. Ochrzcili dziecko w kościele. Mama na pamiątkę chrztu dostała od zakonnic obrazek Matki Boskiej Szkapleżowej z dzieciątkiem, który był jej bardzo drogi. W czasie II wojny światowej, gdy miasto płonęło, uciekała z domu, nie zabierając nic, tylko ten obraz. Częściowo opalony, oprawiłam na nowo w ramkę i wisi u mnie w pokoju. Traktuję go z pietyzmem, pamiętając, czym był dla mamy.
Nastąpił okres względnej stabilizacji. Mama musiała przyzwyczaić się do innych warunków życia, ojcu wszystko układało się dobrze. Zajął się produkcją podkładów kolejowych, kupił tartak w Nieświeżu i rodzice przenieśli się z Włocławka tam. To był okres największej prosperity w ich życiu.
22 czerwca 1923 przyszła na świat córka Regina. Proszę zwrócić uwagę na dobór imion przez ojca dla córek: Wiktoria - zwycięstwo, Regina - królowa. W Nieświeżu mama chciała kupić dom - ładny, piętrowy. Ojciec postanowił, że zanim do tego dojdzie jeszcze trochę poobraca posiadanym kapitałem. Niestety, nikt nie przewidział kryzysu, który ogarnął nie tylko Polskę, ale całą Europę. Ojciec zbankrutował. Jako dziecko nieraz bawiłam się schowanymi w dużej kasecie banknotami, które były już tylko bezwartościowymi papierkami.
W tym najcięższym okresie ich życia urodziłam się ja.
Rodzice przeprowadzili się do Nowogródka, ojciec stopniowo stawał na nogi, zaczął otwierać sklepy monopolowe w Warszawie, Łodzi... Nie były to jednak duże dochody, bo sklepy prowadzili najęci ludzie, którzy pod nieobecność ojca sprzedawali tam swój towar. Wreszcie zamiast oczekiwanych zysków przyszły straty. Trzeba było likwidować sklepy. Mama dorabiała szyciem. W tym najcięższym okresie ich życia urodziłam się ja. Mama rodziła mnie w szpitalu, a dotychczas wszystkie dzieci przychodziły na świat w domu, pod opieką lekarza i położnej.
Mama natychmiast zamówiła samochód, spakowała cały dobytek, "zlikwidowała" mieszkanie (...)
Rodzice stale mieli problemy z Wilą, czyli Wiktorią. Była pupilką ojca, ulegał jej zachciankom. Zmieniała szkoły, gdy coś jej się nie podobało. W końcu uzgodnili, że zacznie naukę w Seminarium Nauczycielskim w Nieświeżu. Zajęcia odbywały się w zamku, a internat prowadzony przez zakonnice mieścił się w klasztorze. W wakacje 1935 napisała, że ma dodatkowe zajęcia i do domu przyjedzie później. Renia wyjechała na kolonię do Rabki, ojciec gdzieś służbowo, zostałam ja z mamą. W tym czasie przyszła matka koleżanki Wili i powiedziała, że jej córka dostała od Wili zaproszenie na ślub, ma być druhną. Okazało się, że Wila w wakacje rozpoczęła pracę w zakładzie fryzjerskim pana Czudora, którego wcześniej poznała i postanowili się pobrać. Rodziców chcieli zawiadomić po ślubie, bo Wila obawiała się, że nie wyrażą zgody na to małżeństwo. Mama natychmiast zamówiła samochód, spakowała cały dobytek, "zlikwidowała" mieszkanie i w nocy dotarłyśmy do Nieświeża, do znajomej rodziny Oleszkiewiczów. Rano wyszła z domu. Nie wiem, jak, z kim i co załatwiała, ale do ślubu nie doszło.
Po nieoczekiwanej zmianie miejsca zamieszkania ojciec zajął się handlem zbożem. Był wielką konkurencją dla Żydów. Przedstawiciele gminy żydowskiej zaproponowali mu wysokie odstępne za wycofanie się z interesu, a jeśli nie, grozili poważnymi konsekwencjami. Ojciec wybrał drogę porozumienia i uruchomił coś w rodzaju objazdowego wesołego miasteczka. Po czasie otworzył restaurację w rynku. Mama miała renomowany zakład krawiecki. Cała rodzina już na stałe zamieszkała w Nieświeżu, mieście mojego dzieciństwa, do którego tęsknię, w którym przeżyliśmy wojnę.
Tolerancję uważał za sprawę ważną, patriotyzm bez nacjonalizmu, religia bez fanatyzmu.
Najwięcej młodzieży kształciło się w koedukacyjnym Gimnazjum im. Władysława Syrokomli. Dyrektorem był ksiądz Jan Gordis, człowiek światły, humanista, filozof o szerokich horyzontach. Z młodzieży polskiej, białoruskiej, żydowskiej i innej potrafił utworzyć jedną, zgodną, miłującą się społeczność. Jeździł razem z nią na łyżwach, nartach, rowerach. Jako wielki wróg alkoholu założył Koło Abstynentów. Dewizą księdza Gordisa było poszanowanie godności każdego człowieka, bez względu na to, jakiej był narodowości, rasy, religii. Tolerancję uważał za sprawę ważną, patriotyzm bez nacjonalizmu, religia bez fanatyzmu. To wpajał swoim uczniom. Dzięki atmosferze, jaką tworzył, nikt nie był dyskryminowany, panowała ogólna życzliwość. Tak było do czasu wojny...