Wojna kojarzy się z pożegnaniami i znikającymi ludźmi
Pani Aurelia z Zielonej Góry swój kresowy raj przede wszystkim słyszy. Skoro świt to "Ranne wstają zorze", a wieczorem w uszach jej grają "Wszystkie nasze dzienne sprawy".
Gdy zamknie pani oczy i pomyśli o Borszczowie, jaki obraz podpowiada wyobraźnia?
- Nie obraz, dźwięk. Słyszę, jak śpiewają "Kiedy ranne wstają zorze" lub "Wszystkie nasze dzienne sprawy". Pierwszą pieśń o 5.00, drugą o 21.00 - mówi pani Aurelia. Kiedyś już nam opowiadała o swoim mieście, dziś chciałaby nas zabrać na dłuższy spacer jego ulicami.
Gdybyśmy chcieli sprawdzić, skąd dobiega śpiew, zobaczylibyśmy ulicę Cygańską i koszary Korpusu Ochrony Pogranicza. Położony 15 km od Zbrucza Borszczów był miejscowością przygraniczną. Stąd był macierzystym garnizonem batalionu KOP Borszczów - pododdział piechoty. Nazwa ulicy nie miała wiele wspólnego z Romami, prowadziła w stronę miejscowości Cygany. Obok ulica Bronisława Pierackiego (to minister spraw wewnętrznych zastrzelony przez ukraińskiego nacjonalistę), która wiodła do dworca i przy której mieścił się monopol tytoniowy.
- Była to dla nas ważna firma, gdyż pracował w niej mój ojciec - tłumaczy pani Aurelia. - Jeździł po wsiach i doradzał plantatorom, którzy uprawiali tytoń i później przywozili do Borszczowa. Pamiętam, jak kupił wielką walizkę i przywoził w niej do domu owoce, warzywa i inne specjały. Mama zajmowała się domem i dziećmi, mną i bratem. Mieszkaliśmy w domku na dużej działce i rodzice planowali budowę nowego domostwa. Pamiętam jeszcze wspaniałą starą wiśnię.
Ojciec pani Aurelii, Franciszek, często przywoził ze wsi tytoń, suszył, kroił i robił papierosy, bo ulegał temu zgubnemu nałogowi. Pracy w monopolu nasza bohaterka zawdzięcza też imię. Jej matką chrzestną była żona dyrektora fabryki, a jej córka na imię miała właśnie Aurelia.
O ile pobliskie Zaleszczyki winem stały, o tyle w Borszczowie były to próby
Ulica Pastewnik, przy której mieszkała rodzina Teofili i Franciszka, była równoległa do tej Pierackiego i gdyby pójść nią w górę, dochodziło się do Lasu Zamkowego. Po zamku nie było już śladu, chyba że za taki uznamy nazwy Las Zamkowy, ulica Zamkowa... Tam rodzina często chodziła na spacery. Po drugiej stronie Las Piszczatyński, a po prawej trafilibyśmy do Wysuczki, gdzie mieszkał hrabia Czartoryski. I ważna informacja dla Lubuszan - na pobliskich wzgórzach winnice tworzył Zarugiewicz, ten sam, który kładł podwaliny pod powojenne winiarstwo w Zielonej Górze i jest patronem jednej z ulic Winnego Grodu. O ile pobliskie Zaleszczyki winem stały, o tyle w Borszczowie były to próby.
Spacerujemy dalej po miasteczku. Nie prezentuje się efektownie, nawet gdy dochodzimy do centrum. Czy centrum to ta ulica z kilkoma, jedynymi w Borszczowie, piętrowymi kamienicami? Nie, pani Aurelia wskazuje raczej na plac, przy którym mieścił się okazały budynek starostwa i stała figura Matki Boskiej. Od niego odchodziły dwie ulice z kościołem, gimnazjum, apteką.
Dziś nikt już nie jest w stanie pojąć ogromnego ładunku patriotycznych emocji, który towarzyszył tym obchodom
Życie płynęło spokojnie, wręcz leniwie. Nieco przyspieszało w poniedziałki, gdy odbywał się targ. Początkowo niemal w centrum miasta, później został od niego nieco odepchnięty. Zjeżdżały tu wiejskie gospodynie, rzadziej gospodarze, z całej okolicy, a zapobiegliwi mieszkańcy robili zakupy na cały tydzień w przekonaniu, że tu kupią lepiej i taniej niż "u Żyda". To przyspieszenie było wręcz nieprawdopodobne dwa razy w roku - 3 maja i 11 listopada. Dziś nikt już nie jest w stanie pojąć ogromnego ładunku patriotycznych emocji, który towarzyszył tym obchodom. Te dwa państwowe święta rozpoczynała msza na opisanym już głównym placu, przed figurą Matki Boskiej. Była wojskowa orkiestra, maszerowali strzelcy, a na ich czele stryj Józef, o którym pani Aurelia mówi tylko, że "był ho, ho". Później w parku były wojskowe popisy, głównie kawalerzystów. Nasza bohaterka pamięta też podróże. Nie, nie były dalekie. Na winobranie w Zaleszczykach czy nad Dniestr, który był tak czysty, że pięknie było widać kamienie na dnie.
Do szkoły chodziła z żydowskimi koleżankami, młode Ukrainki uczęszczały do swojej
I zabawy. Gra w klasy, dziewczynki z lalkami, chłopcy z konikami na biegunach. I kąpiele w rzece, gdy tuż obok kobiety moczyły len. A codzienność? Szkoła. Najpierw powszechna, żeńska. We wrześniu 1939 Aurelka miała iść do szóstej klasy. A później już miało być gimnazjum. Koedukacyjne! Dziewczęta z powszechnej z zazdrością patrzyły na pannice z gimnazjum, w mundurkach. Dla nich były to już prawie dorosłe panie. Do szkoły chodziła z żydowskimi koleżankami, młode Ukrainki uczęszczały do swojej. Wcześniej było jeszcze przedszkole prowadzone przez siostry służebniczki. - Tam uczyłyśmy się tańców i śpiewu - mówi pani Aurelia. - Później występowałyśmy na rozmaitych akademiach. Ależ to było przeżycie...
jechały na dworzec sanie z polskimi rodzinami zesłanymi na Sybir
Wojna? Najpierw była chwila radości - gdy sowieccy żołnierze wjeżdżali do miasteczka, wszyscy byli przekonani, że przyszła odsiecz w wojnie z Hitlerem. To nie była pomoc. Pani Aurelii wojna kojarzy się z pożegnaniami i znikającymi ludźmi. Najpierw ksiądz, który uczył ich religii. Rosjanie zakazali lekcji religii i duchowny musiał się z nimi pożegnać. Gdy powiedział, że to ostatnia lekcja, wszystkie dzieci zaczęły płakać. Wiedziały, że znany im dotychczasowy świat się kończy. Później był płacz, gdy pod ich oknami jechały na dworzec sanie z polskimi rodzinami zesłanymi na Sybir. Zima 1940 była mroźna. W saniach jechały rodziny kolonistów, policjantów, urzędników, wojskowych. Tych, którzy nie zdołali uciec przez Zaleszczyki do Rumunii. Płakali i ci na saniach, i ci, którzy im się przyglądali.
Nad wielkim dołem rozstrzeliwano Żydów. Dół przysypano ziemią.
A gdy wkroczyli Niemcy, zniknęły żydowskie szkolne koleżanki. Pani Aurelia słyszała o getcie, ale nie rozumiała tak do końca, co to znaczy. Wcześniej antysemicko nastawieni Ukraińcy próbowali dokonać w mieście pogromu, ale zostali powstrzymani przez węgierską komendanturę wojenną. 1 kwietnia 1942 naziści utworzyli w Borszczowie getto otwarte, a po kilku miesiącach zamknięte. Pierwsza akcja eksterminacyjna została przeprowadzona 14 listopada 1941. Zabito osoby starsze i chore. W kolejnych "czystkach" zginęli prawie wszyscy - szacuje się, że około 1.900 osób. Dla pani Aurelii największym wojennym wstrząsem był dzień, w którym na żydowskim cmentarzu rozległy się strzały. Nad wielkim dołem rozstrzeliwano Żydów. Dół przysypano ziemią. Z odległego parku ludzie obserwowali później, jak ziemia się ruszała, ale nikt nie mógł podejść.
Co chwilę dowiadywali się, że znikają ich znajomi i krewni, którzy mieszkali w okolicznych miejscowościach. Towarzyszyły im mrożące krew w żyłach opowieści. Jak historia jednej z kobiet, która przed nacjonalistami schroniła się u zaprzyjaźnionej rodziny. Za dnia chodziła karmić świnie i kury, a nocą chroniła się w mieście. Ponieważ była krawcową, pewnego dnia jedna z sąsiadek, Ukrainka, ubłagała ją, żeby skroiła jej sukienkę. Zapewniając, że jest bezpiecznie, że banderowców we wsi nie ma... Po kilku dniach kobietę znaleziono nad rzeką. Związaną drutem kolczastym, z odciętymi piersiami. I jeszcze historia polskiego chłopca zabitego przez ukraińskich rówieśników...
Naszego domu już nie ma, na naszej działce stoją trzy budynki. Nie ma już nawet naszej wielkiej, starej wiśni
I kolejne zniknięcia. Gdy drugi raz przyszli Rosjanie, ojciec poszedł do wojska. Jak opowiadali świadkowie, z grupą kolegów mieli zamiar popłynąć na pomoc powstańcom w walczącej Warszawie. Był wrzesień 1944. To Rosjanie strzelali do łodzi, którą płynęli. Do Borszczowa przyszedł tylko list "Propał bez wiesti". Wojna zabrała także jednego z kuzynów, który też poszedł w kamasze.
Dziś pani Aurelia zasiada nad stosem fotografii i szkolnych świadectw, dyplomów. Szkoła polska, rosyjska, niemiecka, znów rosyjska. W jej wspomnieniach ożywają kolejni ludzie i miejsca. Wracają ludzie, którzy zniknęli, i miejsca, których już nie ma. - W Borszczowie byłam w 2001 roku - kończy pani Aurelia. - Odwiedziłam dawną ulicę Pastewnik. Naszego domu już nie ma, na naszej działce stoją trzy budynki. Nie ma już nawet naszej wielkiej, starej wiśni.
I jeszcze jedna fotografia, niepozorna, zrobiona podczas wycieczki. Na niej płyta nagrobna z cmentarza pod Monte Cassino, z nazwiskiem Bronisława Bolesława Ducha i adnotacją, że przyszedł na świat właśnie w Borszczowie. Pani Aurelii natychmiast piknęło serce - krajan. Ten generał dywizji Wojska Polskiego, uczestnik walk Legionów Polskich, wojny polsko-bolszewickiej i II wojny światowej był pod Monte Cassino, dowodził słynną 3. Dywizją Strzelców Karpackich.