Widzę Łódź: I tyle widzieli „pędzolino”...
Scenka jak z czasów PKS w PRL. Nadjeżdża dymiący autobus, na przystanku stoją przysłowiowa baba z koszem z jajami, robotnik spieszący do zakładu pracy i dziewczyna szukająca nadziei w mieście.
Na widok „pekaesu” wszyscy chwytają bagaże, a ten przejeżdża, bo - jak u Barei - jest przepełniony i nie zatrzymuje się (bohater filmu mówił w tym momencie, że i tak ma dobrze - jakie to łódzkie, myślę sobie czasem). Bareja odszedł, mam nadzieję, w mniej absurdalny świat, „pekaesy” jadą, jadą i odjechać nie mogą, a XXI wiek ciągle nam daje okazję oglądać jedynie tył pojazdu do lepszej przyszłości.
Mityczny pociąg Pendolino (z dużej litery, a jak) omijał dotychczas Łódź szerokim łukiem, gdy jednak został czasowo zmuszony do objazdu, o Łódź zahaczy - nasze miasto znajdzie się na trasie Pendolino w lipcu, ale na „postój handlowy” nie ma co liczyć. W nomenklaturze PKP Intercity oznacza to, że choć po raz pierwszy w historii pociągi Pendolino będą regularnie kursować przez Łódź, założono, iż nie jest to na tyle atrakcyjny przystanek, by zwolnić pęd Pendolino. I to w tej zabawnej w sumie i marginalnej historii jest konstatacja najsmutniejsza.
Być może sugerowano się największym pustym dworcem świata, albo lotniskiem bez samolotów lub po prostu świadomością statusu ekonomicznego mieszkańców Łodzi nie zatrudnionych w sferze funduszy publicznych, ale fakt, że nikt nie wziął pod uwagę nawet sprawdzenia, czy w wakacyjnym miesiącu Pendolino mogłoby się cieszyć powodzeniem wśród pasażerów, z jednej strony świadczy o prawdziwej pozycji Łodzi w oczach krajowego biznesu. Z drugiej zaś podszyte kompleksami łódzkie pragnienia wielkości dowodzą infantylizmu reakcji na rzeczywistość.
Dlatego o jednym jestem przekonany: łodzianie i tak licznie przyjdą wycieczką na dworzec, by sobie fotografować „pędzolino”...