Wasze Kresy. Rydoduby zostały w pamięci, sercu i duszy - opowiada Zenon Borowski z Zielonej Góry. Do Polski przyjechał w lipcu 1959 roku
Do szkoły chodziliśmy z bratem w jednych butach. Ojciec nam je zrobił, na podeszwach drewnianych, jeszcze pod spodem powbijał klamry z drutu, żebyśmy się nie ślizgali na lodowisku - wspomina Zenon Borowski z Zielonej Góry, który pochodzi z Kresów. Dorastał w miejscowości Rydoduby, powiat Czortków, województwo tarnopolskie.
Zenon Borowski (rocznik 1939) pochodzi z miejscowości Rydoduby pod Czortkowem. Mieszkał tam z babcią Paraską, rodzicami Marią i Józefem oraz braćmi Wojciechem i Augustem. Po wojnie rodzina została na terenie ZSRR. Pan Zenon wyjechał do Polski dopiero w 1959 roku. Dziś mieszka w Zielonej Górze. A co przeżył i co widział, postanowił opisać.
Cztery klasy w Rydodubach
„Historia mojego życia - co zostało w pamięci, sercu i duszy. Rydoduby. W naszej wiosce była szkoła podstawowa - cztery klasy. Przedmioty nauczania: ukraiński, rosyjski, matematyka, śpiew i gimnastyka. Do pisania - ołówek, zwykły zeszyt, linijki ukośne, pióro (na końcu stalówka), kałamarz, atrament swojej roboty (tabletka rozpuszczona w wodzie). Na matematykę - tabliczka mnożenia, ze sobą dwie wiązki patyczków do dodawania i odejmowania. Do szkoły chodziliśmy z bratem w jednych butach, na dwie zmiany. Obuwia nie było. Ojciec nam zrobił jedne buty, na podeszwach drewnianych, jeszcze pod spodem powbijał klamry z drutu, żebyśmy się nie ślizgali zimową porą na lodowisku.
Szkołę zakończyliśmy, trzeba było szukać pracy w kołchozie. Ja poszedłem za pomocnika na traktor, ale długo nie pracowałem, bo pojawiło się ogłoszenie o pracy sezonowej. Chersoń, blisko Morza Czarnego - tam mnie zatrudnili do wypasu bydła w stepach. Było sztuk około 200. Rano je wypędzaliśmy, a wieczorem - z powrotem. Temperatura w tych stepach była zawsze dodatnia. Żmij nie brakowało, cały czas się wygrzewały na słońcu. Chodziliśmy boso, trzeba było uważać, żeby na nie nie nadepnąć. Na koniec sezonu za pracę zapłacili nam trochę zbożem, a trochę gotówką.
Wszystkie traktory były zajęte przez miejscowych, miedzy innymi przesiedlonych w czasie akcji „Wisła”. Jako Polak nie miałem żadnych szans dostać się do pracy, panował nacjonalizm.
Wróciłem do domu. Pojawiło się ogłoszenie o kursie na traktorzystę w miejscowości Kosów, 5 kilometrów od mojej wioski. Chodziłem całą zimę, przez śnieg i zaspy. Kurs się skończył, dostałem pozwolenie na traktory i kombajny. Nie zdążyłem się zatrudnić w kołchozie jako traktorzysta. Z drugiej strony wszystkie traktory były zajęte przez miejscowych, miedzy innymi przesiedlonych w czasie akcji „Wisła”. Jako Polak nie miałem żadnych szans dostać się do pracy, panował nacjonalizm.
Wszędzie sięga radziecka ręka
Miałem skończone 18 lat, przyszło wezwanie do wojska. Zabrali mnie na komisję lekarską i wybadali, że nie nadaję się do służby. Zostałem odroczony. W tym czasie przyszło zawiadomienie, że Chruszczow i Gomułka podpisali porozumienie o repatriacji Polaków z terenu Związku Radzieckiego. Pomyślałem, że będę miał szczęście wydostać się z kołchozu do kraju wolności - PRL. Rozpocząłem załatwiać formalności - u przewodniczącego kołchozu, u sołtysa...
Przeczytaj też
Tatuś z relikwiami na piersi uciekał z nieludzkiej ziemi
Opiszę, jak oddałem wojskową książeczkę. W wojenkomacie w biurze siedział żołnierz w stopniu majora. Pyta, o co chodzi, w jakiej sprawie przychodzę. Powiedziałem, że chcę oddać wojskową książeczkę, bo będę wyjeżdżał do Polski. On do mnie:
- Co, nie podoba się wam sowiecka władza?
- Ja wam tak nie powiedziałem - mówię do niego.
- Nie powiedzieliście, ale tak pomyśleliście...
W końcu zabrał legitymację wojskową i mówi do mnie:
- Dokąd byście nie pojechali, wszędzie sięga radziecka ręka.
I w ten sposób pokwitował, że zabrał bilet komsomolski i legitymację wojskową. Wtedy zostało złożone podanie w biurze milicyjnym w powiecie Białobożnica. Powiedzieli:
- Trzeba czekać na paszporty. Kiedy przyślą, my was powiadomimy.
Na paszporty czekaliśmy prawie dwa lata
Wszyscy, którzy te sprawy pozałatwiali, wyjechali już do Polski. My czekaliśmy prawie dwa lata. Kiedy szliśmy do biura i pytaliśmy, kiedy będą dla nas paszporty, zawsze padała odpowiedź „Nie wiemy”... Mój starszy brat służył w radzieckim wojsku jako marynarz. Wyszedł do cywila, wrócił do domu i mówi, że nie ma na co czekać, trzeba jechać do Kijowa do ambasady polskiej i powiedzieć, że wstrzymują nasz wyjazd i nie podają przyczyn. Brat pojechał, powiedzieli mu, że jak nie dostaniemy paszportów w dwa tygodnie, to wcale nie pojedziemy do Polski. Wrócił do domu. Za dwa dni przybiega goniec i mówi, że mamy natychmiast zgłosić się na milicję. Wziąłem rower i pojechałem. Okazało się, że przyszły paszporty. Jednym słowem - wydostaliśmy się z jarzma niewoli.
Wprowadzili mnie do wagonu. Po jednej i po drugiej stronie drewniane barierki. Z przodu dwóch radzieckich żołnierzy, z tyłu jeden z psem. Pośrodku ja z walizką. Zamknęli za mną drzwi.
Dali nam termin: do trzech miesięcy mamy opuścić swój dom. Ja pierwszy postanowiłem jak najszybciej wyjechać. Mama zrobiła mi wyprawkę na drogę: żywność, kołdra swojej roboty, poduszka, nakrycie, a do spania kupili mi żelazne łóżko na sprężynach. Babcia Paraska i rodzice z młodszym bratem Augustem zostali. Starszy brat Wojciech dojechał później.
Teraz opiszę moją podróż. Z Rydodub do Czortkowa na stację kolejową. Bilet do granicy, do Medyki. Tam nastąpiła kontrola. Wprowadzili mnie do wagonu. Po jednej i po drugiej stronie drewniane barierki. Z przodu dwóch radzieckich żołnierzy, z tyłu jeden z psem. Pośrodku ja z walizką. Zamknęli za mną drzwi.
- Otwórz walizkę!
Zobaczyli, że mam ciasto domowej roboty. Kazali walizkę zamknąć. Pytają, czy nie mam broni.
Dojechałem do drugiej granicy, w Mościskach. Kontrola polska. Sprawdzili dokumenty, zapytali, do kogo jadę... Dojechałem do punktu repatriacyjnego w Przemyślu. Tam mi dali zapomogę, 300 złotych. Dalej pociągiem do Bolesławca. Z Bolesławca taksówkarz zawiózł mnie pod sam dom: Nowe Jaroszowice 37. Po jakimś czasie kuzyn Mieczysław załatwił mi pracę w Bolesławcu w straży pożarnej. Później pracowałem w elektrowni jako pomocnik.
My was obserwujemy
Po dziewięciu miesiącach pobytu w Polsce dostałem wezwanie z WKU. Zgłosiłem się do jednostki wojskowej w Mińsku Mazowieckim do odbycia służby. Zostałem przemundurowany na żołnierza polskiego jako szeregowiec. Na początku miałem problemy z mówieniem po polsku. Po jakimś czasie miałem się zgłosić do sztabu. Pytają:
Za słowa krytyczne to my tak załatwimy, że samolot zawiezie was tam, skąd wyście przyjechali, a wiecie, co was tam będzie czekać.
- Co się stało, że nie poszliście do wojska w Związku Radzieckim?
Powiedziałem, że w tym czasie została ogłoszona repatriacja i postanowiłem przyjechać do Polski.
- My was obserwujemy. Żołnierze z plutonu, drużyny są waszymi kolegami i cały czas coś im opowiadacie. Na jaki temat? Czy moglibyście teraz mi to wszystko powtórzyć? Śmiało, nie bójcie się! Za to nie pójdziecie do aresztu.
Mówię, że oni mnie pytają, gdzie pracowałem, w jakim zawodzie, jakie tam były zabawy, czy dużo było dziewcząt... Oficer dał mi pouczenie, że nie mogę krytykować Związku Radzieckiego ani kołchozu, w którym pracowałem.
- Za słowa krytyczne to my tak załatwimy, że samolot zawiezie was tam, skąd wyście przyjechali, a wiecie, co was tam będzie czekać.
Na koniec oficer podał mi rękę i poczęstował filiżanką kawy.
Przeczytaj też
Do legionów Marszałka ruszył na ochotnika. Wacław Jurkojć - telegrafista, sekretarz gminy Szumsk
Przez dwa lata służby byłem w trzech jednostkach: Mińsk Mazowiecki, Krosno Odrzańskie, Międzyrzecz. W wojsku zdobyłem prawo jazdy i wiedzę o samochodach, naprawach, remontach. Wyszedłem do cywila, trzeba było iść do pracy - w zawodzie kierowcy. Za kierownicą spędziłem około 10 lat. Później pracowałem w warsztatach samochodowych jako mechanik - aż do emerytury.
Obecnie należę do chóru Pohulanka. Śpiewamy piosenki kresowe, wileńskie, patriotyczne, wojskowe. Rozweselamy serca i dusze”.