W Łopatynie sielsko, anielsko. Rodzina mieszkała tu z dziada pradziada
Duży dom, ogromne gospodarstwo, stada zwierząt, przepiękne sady... - w cudnej okolicy dzieciństwo spędzał Mieczysław Cichewicz. Dziś mieszka w Zielonej Górze, ale chętnie wraca pamięcią do Łopatyna.
Łopatyn (Łopaczino) należał do Polan niemalże od czasów Mieszka I. Ruski kronikarz z XII wieku podaje, że w roku 981 kniaź kijowski Włodzimierz napadł na Polskę i zajął Grody Czerwieńskie. Łopatyn był grodem warownym, założonym przez księcia Łopatyńskiego. Dwór w czasie I wojny światowej został zniszczony. Przed II wojną Łopatyn liczył około 4.000 mieszkańców - opowiadał pan Mieczysław uczestnikom wycieczki, z którą nie tak dawno odwiedził swoje rodzinne strony. Mówił też o kościele zbudowanym w 1782 roku na miejscu dawnej drewnianej świątyni, zniszczonym w czasie wojen, ale odremontowanym i ponownie poświęconym w roku 1991. O obrazie Matki Boskiej Łopatyńskiej, który był kopią obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, zasłynął cudami i który wysiedlani mieszkańcy zabrali ze sobą do Wójcic na Opolszczyźnie. O dwóch dzwonach, które w 1944 roku ocalił proboszcz Byra wraz z zaufanymi wiernymi, zakopując je nieopodal zakrystii, a które zostały odnalezione w roku 1992.
A babcię Teklę pamiętam bardzo dobrze. Chodziła lekko pochylona. Przed wojną kupowała mi takie długie cukierki
Gospodarstwo jak marzenie
Dziś do Łopatyna w województwie tarnopolskim pan Mieczysław zaprasza nas. Wspomina, że rodzina mieszkała tu z dziada pradziada. - Dziadka Antoniego Cichewicza pamiętam bardzo mało, szczegół tylko, bo zmarł, jak miałem dwa lata. Leżał na tapczanie, miał siwą brodę, podałem mu nocnik... A babcię Teklę pamiętam bardzo dobrze. Chodziła lekko pochylona. Przed wojną kupowała mi takie długie cukierki - pan Mieczysław palcami wskazującymi odmierza smak dzieciństwa. - Dziadek Jan Kononowicz był dość bogatym rolnikiem. Jeździł też po całej Polsce i agitował do uprawy chmielu. I na tym chmielarstwie nieźle się dorobił, powiększył swoje gospodarstwo.
Rolnikami byli też Władysław (rocznik 1898) i Jadwiga (1900), rodzice pana Mieczysława (1933), a także Antoniny (1923), Jana (1925), Edwarda (1928) i Marii (1944). - Ojciec - radny gminny i powiatowy. W 1914 wcielony do armii austriackiej. Walczył na froncie włoskim, gdzie dostał się do niewoli. We Francji były tworzone oddziały armii Hallera, zgłosił się na ochotnika. Oczywiście uczestnik całej kampanii przeciwko Moskalom - wylicza pan Mieczysław. - Mama zajmowała się gospodarstwem. Tak, dużym. Skoro była najmowana służba do pracy, to dużym.
Mieliśmy bardzo dużo owiec, około stu, które wiosną wypędzano i oddawano do zbiorowego pastucha
Duży był też dom. Drewniany. I duże pokoje - jeden, drugi. Kuchnia. A po przeciwnej stronie niewielki pokój, zwany chałupiną, tam mieszkała babcia. Duża spiżarnia, duża sień. - Oczywiście piwnica pod całym domem. I weranda była, po wschodniemu nazywało się to ganek - zaznacza pan Mieczysław. - Dom stał tak na uboczu, ogrodzony. A dalej zaczynały się zabudowania gospodarcze. Owczarnia. Mieliśmy bardzo dużo owiec, około stu, które wiosną wypędzano i oddawano do zbiorowego pastucha. Potem świniarnia. Dużo świń było. Cztery konie i oczywiście ogier. Krów dziesięć albo więcej i oczywiście buhaj. Kury, gęsi... W poprzek stała olbrzymia stodoła, a na niej bocianie gniazdo. Po przeciwnej stronie wozownia, w której trzymało się narzędzia, drewutnia i parnik, gdzie przygotowywało się karmę dla zwierząt. Bardzo głęboka studnia - żuraw. Za stodołą spichlerz, bardzo stary, proszę pana. Dalej około hektar sadu, a w nim jeszcze dwie stodoły. I za ostatnią stodołą pastewnik. I jeszcze dwa ogrody były.
Powiem panu, że łąkę mieliśmy. Dwa, trzy, może więcej hektarów.
W sadzie rosły grusze, jabłka, śliwy. - To były drzewa! Teraz takich nie ma... A sad wiśniowy był po drugiej stronie domu. Ale wiśnie takie, które trudno było objąć! - pan Mieczysław splata przed sobą dłonie, demonstrując obwód potężnego pnia. - W warzywniku pomidory, buraki, marchewka, pietruszka. Por? Seler? To u nas nie było znane. No i rosło to wszystko okazałe. Powiem panu, że łąkę mieliśmy. Dwa, trzy, może więcej hektarów. Podmokły teren, gdzie kopało się także torf. Niedaleko tata posiał buraki pastewne i dynie. Buraki porosły wielkości wiader. A dynie takie, że dwóch mężczyzn nie miało siły, by wtoczyć to na wóz.
Polacy mieli Dom Sokoła, tam skupiało się całe życie kulturalne.
Zapach i smak dzieciństwa
Do roku 1939 rodzinie żyło się sielsko, anielsko. - Bawiłem się, miałem kolegów Ukraińców. Oni ze mną chodzili do kościoła, ja z nimi do cerkwi. Oni uczyli mnie kolęd ukraińskich, ja ich polskich. Żadnych różnic narodowościowych się nie odczuwało. Ludzie tolerowali swoje wyznania, wiele małżeństw było mieszanych, nikt nie politykował. Święta były i polskie, i ukraińskie. Polacy mieli Dom Sokoła, tam skupiało się całe życie kulturalne. Ukraińcy mieli swoją proświtę, tam się gromadzili - opisuje pan Mieczysław.
- W domach kultura była zróżnicowana. U nas był stół, do stołu się podawało, były talerze, łyżki, widelce. A u sąsiada Ukraińca wspólna duża izba, baniak na środku, oni wokół na zydlach i drewnianymi łyżkami jakąś polewkę z tego jedli - porównuje pan Mieczysław. I smakowicie opowiada o domowych potrawach. - Mięso było wszechobecne. Gotowane, pieczone. Jagnięciny, baraniny aż do przejedzenia. Drób, gęsina.
Mama piekła chleb. W dużej dzieży było trochę zakwaszonego ciasta. Wsypywało się mąkę, wlewało ciepłą wodę, dodawało sól i wyrabiało. - Jeśli ręka wychodziła z ciasta sucha, to znaczy, że nadawało się do rośnięcia - podkreśla pan Mieczysław. - Jak już dojrzało, to wykładało się je do koszyczków w kształcie miski, wyplecionych ze słomy. Mama rozbijała dwa, trzy jajka, roztrzepywała i gęsim piórem smarowała te bochenki. Chleb wypiekało się w specjalnym piecu. Polana musiały być długie, żeby piec się nagrzał.
Później brało się kociubę - taką długą tyczkę, zakończoną jak motyka - i wygarniało żar na sam brzeg. Łopatą wkładało się bochny, nie bochenki, tylko wielkie bochny. 14 mieściło się naraz.
A na koniec w tym rozgrzanym piecu pichciło się jeszcze jeden specjał. - Tu robi się bigos, a na Kresach wyglądało to tak: była przygotowana kapusta, mięsiwo, przyprawy. I układało się w żeliwnym garnku warstwę kapusty, warstwę mięsiwa, i tak na przemian, żeby na wierzchu była kapusta. I wpychało się ten gar do pieca - instruuje pan Mieczysław. - Piekło się też babkę ziemniaczaną. Bardzo pyszną, proszę pana. Tarło się dużo ziemniaków, mieszało się z boczkiem i innym mięsem, wpychało do pieca.
Kolejna kulinarna historia dotyczy świniobicia. - U nas gospodarz nie zabił świni, jeśli nie miała ona 180 kilogramów. Bo nie chodziło o mięso, tylko o słoninę. Słonina musiała być na pięć paluchów - pan Mieczysław opiera o stół wyprostowaną dłoń. - Co się robiło, żeby to mięso się nie zepsuło? Przede wszystkim po uboju świni się nie parzyło, tylko smoliło. Obkładało się słomą i bardzo dokładnie opalało. Później się myło, skrobało, tak że nic z tej szczeciny nie zostawało, tylko rumiana skórka. Taka świnia nadawała się do rozbioru dopiero. Słoninę cięto w takie kawałki, po 10-15 centymetrów. Na środku rozcinano do skórki, każdy jeden kawałek nacierano solą i ciasno układano w beczce. Nie było mowy, żeby któryś kawałek się popsuł.
A teraz zapachnie szynką. - Mięso marynowano w dużych szaflikach. Z szynek, broń Boże, nie wyciągano kości. Szynka musiała być z kością! - powtarza z mocą pan Mieczysław. - Po zamarynowaniu do wędzarni i wędzono po troszeczkę, codziennie po troszeczkę, nie od razu. Tu dużo zależało od umiejętności. A później do wędzarni, ciach kawał mięsa, i do garnka.
Sielskie, anielskie życie skończyło się we wrześniu 1939. Wtedy rozpoczął się koszmar
I jeszcze ser. Układany w sporej beczce. Warstwa po warstwie. - I nic się nie psuło. Najwyżej górna warstwa była lekko zgliwiała, to się zeskrobało. A ten ser miał lekko kwaśny smak. Do pierogów doskonały - rozmarza się pan Mieczysław.
Sielskie, anielskie życie skończyło się we wrześniu 1939. Wtedy rozpoczął się koszmar...