To było straszne. Nie potrafimy zapomnieć rzezi wołyńskiej
- 11 lipca 1943 roku nastąpiło apogeum mordów ukraińskich nacjonalistów na Polakach. Tak, rzeź to najodpowiedniejsze określenie tego, co się stało - mówi Włodzimierz Bogucki, szef Lubuskiej Rodziny Katyńskiej, uczestnik tamtych tragicznych wydarzeń.
Uczestnik wydarzeń... To już brzmi dramatycznie.
- Urodziłem się i wychowałem w Stanisławowie. To było typowe kresowe miasto, w którym obok siebie żyli Polacy, Żydzi, Ukraińcy, a raczej Rusini, Czesi, Niemcy... Prawdziwa mieszanka narodowościowa. Także wyznaniowa. Katolicy, grekokatolicy, prawosławni...
Czy prawdziwe są opisy sąsiedzkiej sielanki? Ta mieszanka nie była wybuchowa?
- W miastach tego napięcia się nie wyczuwało, gorzej było na wsiach. Ale panował spokój, zwłaszcza że z Rusinów Ukraińców zrobili dopiero właśnie nacjonaliści. Pamiętam doskonale pochód, który 1 listopada 1938 roku przemaszerował ulicami miasta. Około 1,5 tys. Rusinów, a na czele dwa oddziały ukraińskie w czapkach ze znakiem trójzuba, a na ramionach zamiast karabinów wystrugane mieli drewniane pałki. Cóż, rościli sobie pretensje do tych terenów od dawna, już w XIX wieku o nie zabiegali, a w 1920 roku poczuli się zdradzeni. Piłsudski nie dotrzymał słowa danego Petlurze. Oczywiście w gronie rówieśników także się przekomarzaliśmy, dla nich byliśmy Lachami, ale nigdy nie przybierało to ostrzejszej formy.
I z miesiąca na miesiąc napięcie narastało
Ta niechęć eksplodowała dopiero u progu lat 40.?
- Nic podobnego. O rzezi wołyńskiej mówimy przy okazji 11 lipca i rocznicy tragedii z 1943, gdy mordy osiągnęły apogeum. Ataki rozpoczęły się 1 września 1939 roku, a po 17 września Ukraińcy rozbrajali polskich żołnierzy wracających do miejsc rozlokowania swoich jednostek. Bardzo często kończyło się to zabójstwami. We wsi pod Stanisławowem ukraińska bojówka zamordowała wówczas polską nauczycielkę. I z miesiąca na miesiąc napięcie narastało, zwłaszcza gdy Niemcy zaczęli bojówkarzom przekazywać broń, a oni poczuli poparcie. Tę pomoc zredukowano dopiero wówczas, gdy na froncie średnio sobie radziły złożone z Ukraińców oddziały SS Galizien.
Skąd ta data 11 lipca?
- Już w lutym wszystkie oddziały nacjonalistów zawarły pakt i postanowiły właśnie tego dnia uderzyć. To była niedziela, ludzie byli w kościele i dzięki temu łatwo było wyłowić Polaków, byli katolikami. Jak to wyglądało miałem po raz pierwszy okazję ocenić, gdy pojechaliśmy do miejscowości Woronienka, w której podczas napadu zginął m.in. mój wujek. Zwęglone zwłoki, potwornie zmasakrowane ciała.
Polacy starali się bronić.
- Powstawały oddziały samoobrony. Ja jako siedemnastolatek wstąpiłem do oddziału, o którym byśmy dziś powiedzieli, że był zalążkiem polskiej armii. Ponieważ byłem nieletni wykorzystałem to, że byłem ministrantem i poprosiłem zaprzyjaźnionego duchownego o dokumenty. Dodał mi rok do metryki i mogłem wziąć karabin do ręki.
Popie mam żonę Polkę co mam zrobić? Pop odpowiedział: Zabij. A dzieci, mam dwóch synów i dwie córki? Synów zostaw córki zabij...
Ukraińcy twierdzą, że współpracowaliśmy z Niemcami, dostawaliśmy od nich broń.
- Częściej niż Niemcy wspierali nas Węgrzy. Przede wszystkim nie dostawaliśmy, ale kupowaliśmy, zazwyczaj za żywność. Po drugie tonący brzytwy się chwyta. Jednak co mieliśmy zrobić, pozwolić się wyrżnąć? Nie zapomnę jak zostałem wysłany na zwiad do cerkwi, gdzie kazania prawił znany z szowinizmu ich duchowny. A że dobrze znałem ukraiński... Jeden z wiernych zapytał: Popie mam żonę Polkę co mam zrobić? Pop odpowiedział: Zabij. A dzieci, mam dwóch synów i dwie córki? Synów zostaw córki zabij... Albo inny obrazek. W jednej z akcji trafiliśmy do osiedla w okolicy Kałusza. Ksiądz ukrzyżowany na drzwiach stodoły i haki z bron zamiast gwoździ. Gospodyni księdza pocięta, organista przepiłowany na pół, w krzakach rozerwane niemowlę...
To nie była wojna.
- Tak, to nie była wojna. To nawet nie były czystki etniczne. To był odruch barbarzyństwa, bestialstwa, którego normalny człowiek nie jest w stanie zrozumieć. Zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie, że ludzie ci obok nas mieszkali, mówiliśmy sobie dzień dobry, odwiedzaliśmy się, świętowaliśmy. Nie potrafię tego zrozumieć.
Zemsta?
- Często zarzuca się, że oddziały BCh i AK podobnie się zachowywały wobec Ukraińców. Jednak jakoś nigdzie nie trafiłem na jednoznaczne dowody. Ale pamiętam, że wracając z tej miejscowości pełnej ofiar znaleźliśmy minę, którą chcieliśmy wysadzić gospodarstwo krewnych Stefana Bandery. Dowódca zakazał, chyba że ktoś będzie do nas strzelał. Powiedział, że jesteśmy wojskiem, a nie bandą.
Z przeszłością trzeba się rozliczyć.
Przebaczenie?
- To modne słowo ostatnio, podobnie jak "pojednanie". Wyświechtane już w imię politycznej poprawności. Jednak wcześniej muszą być inne słowa: "prawda" oraz "pamięć". Bo jak możemy pogodzić się z tym, że za naszą wschodnią granicą Banderze stawia się pomniki, rezuny z UPA są kombatantami z obwieszonymi medalami piersiami. Oni Polaków nie zabijali, oni ich bestialsko mordowali. Bohaterowie... Jeśli mamy nawet postąpić według katolickiej zasady odpuszczenia win musimy wiedzieć komu. Niech się uderzą w pierś. Zbiorowe odpuszczenie nie jest możliwe podobnie jak zapomnienie. Z przeszłością trzeba się rozliczyć.
Tamte krwawe obrazy stoją przed oczyma?
- A czy może być inaczej? Nie tylko obrazy. Jak słyszę ukraiński natychmiast się spinam. I to nie jest złość, a raczej, jak to mówię, brak genu odpowiedzialnego za zapominanie. A pomyśleć, że kiedyś tak lubiłem ten język, słuchałem jak piękne rusińskie pieśni niosły się po polach. Dziś słuchając piosenek w tym języku wyłączam radio. Potrzebna jest jeszcze jedna generacja, gdyż my i nasze dzieci nie potrafimy zapomnieć...