Tatuś z relikwiami na piersi uciekał z nieludzkiej ziemi

Czytaj dalej
Fot. Archiwum Elżbiety Rojek
Szymon Kozica

Tatuś z relikwiami na piersi uciekał z nieludzkiej ziemi

Szymon Kozica

Głęboka wiara w Boga i strach pomogły mu przetrwać najgorsze. Nacierał się śniegiem, żeby nie zamarznąć. Był u kresu sił... Nie poznalibyśmy tej historii, gdyby Elżbieta Rojek nie zdobyła się na odwagę.

Babimost. Pani Elżbieta zaprasza mnie do pokoju, na stole już czekają rozłożone dokumenty. Przeglądam po kolei. Domowa księga rachunkowa (Drohiczyn Poleski, ulica Krasińskiego, numer domu 17), którą wkrótce zastąpiła Domowaja kniga, „Podręcznik techniczny do kosztorysów i kalkulacji robót budowlanych” z 1923 roku, „Nowe lecznictwo przyrodne”, „Gramatyka polska w ćwiczeniach” Stanisława Szobera z 1924 roku, solidnie nadgryzione zębem czasu „Dzieje Tristana i Izoldy”, wreszcie barwny Dyplom mistrzowski wydany 9 lutego 1931 przez Izbę Rzemieślniczą w Brześciu...

Tymczasem z okazałego portretu na ścianie bacznie przygląda się nam przystojny mężczyzna ze starannie przyciętym wąsikiem. To Stefan Walczak, ojciec pani Elżbiety. - Ciągle pamiętam go starego, siwego - wspomina moja rozmówczyni. Gdy rodzina opuszczała Kresy, Elżunia miała dwa latka. Później, już w Babimoście, chętnie wdrapywała się na kolana tatusia i słuchała opowieści.

Opatrzność zawsze nad nim czuwała

- Mój tatuś urodził się 8 sierpnia 1888 w Józefowie, powiat Błonie, z rodziców Mikołaja i Rozalii. Babcia była z Poznańskiego, a dziadek z Warszawy. Polska w tym okresie była podzielona: jedna część należała do Niemiec, druga do Rosji - przekazuje w skrócie pani Elżbieta. - Przed wybuchem I wojny światowej ich najmłodszy syn Stefan miał 26 lat. I z racji pochodzenia swojej mamy podlegał wywózce na Sybir. 15 sierpnia, w dzień Matki Bożej Zielnej, Rosjanie wszystkich takich chłopaków załadowali do bydlęcych wagonów. Było wtedy bardzo gorąco. Nie wiedzieli, gdzie pojadą, co ich czeka. A czekała ich Syberia, straszne mrozy i głód. Już po drodze wyrzucali z wagonów ciała zamarzniętych chłopaków, a na miejscu musieli układać tory, by można było dowozić zesłańców dalej w głąb Syberii. Nikt ich nie pilnował, bo tam czekała ich śmierć z głodu, od mrozu i wilków. Ale mój tatuś miał silną wolę życia, przed wyjazdem z domu rodzice pobłogosławili go na nieznaną drogę.

Po kilku latach zsyłki Walczak podjął równie odważną, co ryzykowną decyzję: spróbuje uciec z tej nieludzkiej ziemi. - Bo śmierć tu albo w drodze będzie taka sama - stwierdza pani Elżbieta. - Uciekając, trzymał się torów, to była jedyna nadzieja na powodzenie planu. Tatusiowi towarzyszyły relikwie świętych, które nosił na piersi.

Moja rozmówczyni bierze ze stołu złotawy krzyżyk ze srebrną figurką Jezusa i śrubką u nasady. Odkręca, otwiera... Dotykam delikatnie, przez dłuższą chwilę milczę jak zaklęty - pierwszy raz w życiu trzymam w palcach relikwie. Odszyfrowuję fragmenty maluteńkich napisów: „Marcialis”, „(...)mens P.”, „(...)hristin(...)”. Pani Elżbieta rozkłada ręce, gdy pytam, co to za świętości i skąd ojciec je miał.

- Głęboka wiara w Boga i strach pomogły mu przetrwać najgorsze - słyszę za to. - Nacierał się śniegiem, żeby nie zamarznąć. Czasami natrafił na chatki, szałasy ludzi, których wywieźli wcześniej. Choć niewiele mieli, ratowali go jak mogli. Był u kresu sił, ale opatrzność zawsze nad nim czuwała. W końcu dotarł do miasta Drohiczyn Poleski, był jak cień. Nawet nie wiedział, jak długo szedł. Przyjęło go młode bezdzietne małżeństwo. Oni przywrócili mu życie, zaopiekowali się, traktowali jak własnego syna.

Jak to człowiek jeździ, że się nie przewróci

Walczak został mistrzem murarskim, stawiał kościoły, budował duże obiekty. W Drohiczynie Poleskim poznał o 23 lata młodszą kobietę, którą pojął za żonę. - Moja mama Ewelina Walczak z domu Wiśniewska urodziła się w 1911 roku w Janowie Poleskim, z rodziców Józefa i Celestyny - dodaje pani Elżbieta (rocznik 1943), najmłodsza z trojga rodzeństwa. Najstarsza była Irena (1932), później na świat przyszedł Ryszard (1934). Walczak w Drohiczynie Poleskim kupił ziemię, zbudował dom. Jaki? Tego moja rozmówczyni pamiętać nie może. Pamięta za to jej brat, który też mieszka w Babimoście.

- Drewniany, belki tak zachodziły - pan Ryszard krzyżuje i przeplata palce obu dłoni. - Dwa pokoje, kuchnia, sień, spiżarnia. Nie wszystko wykończone. Jeden pokój dzierżawiła nauczycielka, którą później wywieźli na Sybir. Był chlew duży, drewniany. Krowa, dwie świnie, kury, koza. I parę uli, ale Ruskie je potem spalili. W sadzie rosły jabłonki, maliny, gruszki, śliwki, winogron. Ojciec budował szkołę, aptekę, kościół, miał czeladników. Przed wojną miał rower, ludzie oglądali i dziwili się, jak to na dwóch kółkach człowiek jeździ, że się nie przewróci. Radio mieli, prąd do domu doprowadzili...

W czasie wojny z tego domu Walczakowie kilka razy musieli uciekać

Przed frontem, przed bombardowaniem. Pierwszy raz do nadleśnictwa. - Na krowę pierzynę, worek soli, worek cukru, suchary i idziemy. Front przeszedł, wróciliśmy - relacjonuje pan Ryszard. - Za parę dni znów front, Niemcy uciekają. To my za tory, do dróżnika. Wróciliśmy, to już Ruskie byli. Na łące, na drodze trupy zastrzelonych szabrowników. A u nas kury pozabijane, jeden ul spalony, w kuchni na środku ognisko.

Później jeszcze raz Niemcy, na podwórku Walczaków stała wojskowa kuchnia. - A tam dalej zrobili wał, ustawili działa, dwa samochody i Madziary pilnowały. Ja tam często chodził, bo oni dostawali paczki. Chałwa w puszce była, landrynki. Chodziłem w koszuli, to mi nałożyli tych słodyczy - przyznaje pan Ryszard.

I znów ucieczka, tym razem do dziadka Józefa do Karłowicz

- Zabiliśmy kury i świnię, wzięliśmy pierzynę i jedzenie. I pojechaliśmy wozem. Z jednej strony armaty, tu bombardowali i tam, trzy dni i trzy noce, mężczyźni byli pochowani w ziemiankach - opisuje pan Ryszard. - Jak Niemcy odeszli, to myśmy wrócili. Na domu czerwoną farbą napisane: „Uwaga, miny!”, musieliśmy czekać na saperów.

Pani Elżbieta pokazuje mi kartkę z zapiskami swojej mamy

„Okupację przeżyliśmy strasznie. W naszym Drohiczynie wszystkich Żydów wystrzelali. Zostawili tylko dwóch lekarzy, ich żony i dzieci rozstrzelali, a oni mieli leczyć ludzi w szpitalu. Z tej rozpaczy popełnili samobójstwo. Najgorszy mord był w roku 1943. Całe eskorty zatrzymanych różnych narodowości prowadzili z psami i bronią gotową do strzału. Na moich oczach jeden wyrwał się i chciał uciekać, zachwiał się cały tłum, a ten został rozstrzelany naprzeciwko naszego domu. Resztę prowadzili na miejsce, gdzie były już przyszykowane mogiły”.

Po wojnie Walczakowie ruszyli transportem na zachód.

- Wzięliśmy krowę i drobne rzeczy. Meble, duże sprzęty zostały - wylicza pan Ryszard. - Jechaliśmy jakieś dwa tygodnie. W Poznaniu chcieli, żeby ojciec został, bo murarz. Ale nie zgodził się. W Nowym Tomyślu też nie. Zajechaliśmy do Babimostu: Tu zostajemy! Po wojnie ojciec robił piece chlebowe, piekarnie, remontował kościół w Chobienicach, Babimoście...

Dzieci umierały, po kolei, z głodu i mrozu

- A proszę spojrzeć na to zdjęcie - pani Elżbieta wskazuje leżący na stole maleńki portret kobiety w chuście, fotografia ma oddarty prawy dolny róg.
Patrzę.
- Proszę odwrócić i przeczytać - słyszę.
I czytam: - Raj sowiecki, 41 rok.
- I jak pan myśli, co to za raj sowiecki.
- Syberia...
- To ciocia Jadwiga, starsza siostra mojej mamy, urodzona w 1901 roku, z zawodu nauczycielka. Wyszła za mąż za Pakulskiego, mieli pięcioro dzieci: Janka - 15 lat, Stefan - 13, Irena - 10, Genia i najmłodsza Marysia. W czasie wojny mąż jej został zastrzelony przez sąsiada Ukraińca, a ją wywieźli razem z dziećmi na Syberię. Tam dzieci umierały, po kolei, wszystkie, z głodu i mrozu. Została sama. Z tej rozpaczy wstąpiła do armii Andersa, przeszła cały szlak bojowy. Po wojnie bała się wracać do Polski i została w Londynie. Wyszła za mąż za Piechurę, kapitana lotnika. Pomimo ciężkich i smutnych doświadczeń życiowych była pogodna. Zmarła w 1996 roku w Londynie.

Na stole leży kserokopia nekrologu. „Śp. Jadwiga Piechura, sierżant Pomocniczej Lotniczej Służby Kobiet (WAAF), odznaczona Krzyżem Zasługi oraz medalami polskimi i brytyjskimi. Urodzona 15 lipca 1901 w Drohiczynie, zmarła 20 stycznia 1996 w Londynie. (...) Cześć Jej pamięci! Stowarzyszenie Lotników Polskich w Wielkiej Brytanii”.

Szymon Kozica

Z „Gazetą Lubuską” jestem związany od lipca 2000 roku - wtedy przyszedłem na praktyki do Działu Sportowego. Pracuję w redakcji w Zielonej Górze. Interesuję się sportem, ze szczególnym uwzględnieniem lekkiej atletyki i żużla, a także tym, co dzieje się w Zielonej Górze. Uwielbiam żywe lekcje historii, czyli wspomnienia Czytelników pochodzących z Kresów i nie tylko z Kresów. Czas wolny chętnie spędzam z książką w ręku. Moim ulubionym autorem jest Gabriel García Márquez, który o sobie mówił tak: „W gruncie rzeczy nie jestem ani nie będę nikim więcej niż jednym z szesnaściorga dzieci telegrafisty z Aracataki”.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.