Świat i historia widziane z ogrodu nad bukowińską rzeką Czeremosz
Bukowina to była dziwna kraina, dla której mieszkańców religia i narodowość były niezwykle ważne, ale nie były powodem do waśni. Jak mówi Feliks Boniakowski: tam człowiek szanował człowieka.
Dla Feliksa Boniakowskiego Bukowina to Waszkowce, a Waszkowce to ogród przy rodzinnym domu z widokiem na Czeremosz. Niby spokojną, szeroką, ale po opadach w górach potrafiącą zamienić się w mruczącego potwora. Wówczas była to rzeka graniczna. Ogród był na rumuńskim brzegu, na drugim, o rzut kamieniem, była Polska.
- Pamiętam w 1939 roku, w niedzielę, poszedłem do ogrodu, gdzie był już ojciec i palił papierosa - wspomina pan Feliks. - Powiedział do mnie: widzisz, tam jest Polska, była i będzie. A ja jeszcze będę nosił na czapce orzełka.
Ta przepowiednia się spełniła, ale tylko po części. Boniakowski senior przeszedł później z polską armią bojowy szlak do Berlina. Boniakowscy nigdy nie mieli wątpliwości co do swojej tożsamości narodowej. Bo i Bukowina była dziwną krainą, gdzie narodowość, religia były bardzo ważne, ale nie stanowiły one powodu do waśni. Polskim centrum Waszkowców był okazały Dom Polski z salą teatralną, księgarnią, salami, w których trwały rozmaite zajęcia, na przykład z krawiectwa. Na zewnątrz były boiska do piłki nożnej, siatkówki, koszykówki, kręgielnia.
- Tam Polacy, jak chyba nigdzie indziej, pokazywali, że potrafią się integrować - opowiada pan Feliks. - Zresztą tam świat był uporządkowany. Żydzi zajmowali się handlem, Polacy rzemiosłem, a Ukraińcy rolnictwem. Żyliśmy w wielkiej zgodzie. Tak, tam człowiek człowieka szanował. Nie zdarzało się tak, aby Polak przechodził przed cerkwią i nie zdjął czapki lub Ukrainiec nie zrobił tego samego przed kościołem. A nacji było mnóstwo, mieszkali nawet Turcy i Tatarzy. Gdy były już pogromy, to ukraińscy sąsiedzi zachowywali się w porządku. Zamęt siali agitatorzy z polskiej strony i nawet swoich mordowali.
Ojciec, podobnie jak dziad byli kowalami. Doskonałymi kowalami. Na tyle pewnymi swego fachu, że któregoś dnia posprzeczali się i ojciec rzucił zakład dziadka. Zaczął pracować w kuźni, której właściciel wyemigrował za ocean. Bardzo szybko zdobył markę na tyle, że zaczął skutecznie konkurować z ojcem, a ten w desperacji nasłał nawet na syna kontrolę skarbową. W końcu musiał pierwszy wyciągnąć rękę na zgodę. Oczywiście pan Feliks także chciał być kowalem, ale ojciec i dziadek skutecznie wybijali mu to z głowy tłumacząc, że robota to ciężka. Ale coś w genach zostało, gdyż już w Zielonej Górze Feliks został... mechanikiem maszyn biurowych.
Jednak co Waszkowce to Waszkowce. I tyle historii do opowiedzenia. Jak ta o krzyżu, który w centrum wioski wspólnymi siłami postawili ksiądz i pop.
Jak już wspomnieliśmy, dom stał w ogrodzie, dom składający się z kuchni, pokoju i niewielkiego pokoiku, otoczony zabudowaniami gospodarczymi. Prawie w Polsce. W II Rzeczpospolitej bywali często. Trzeba było wówczas tylko pójść do tzw. wamy, czyli urzędu celnego. Tam dostawało się przepustkę ze znaczkiem skarbowym za sześć lei, czyli równowartość bochenka chleba. Dzięki tej przepustce i po przekroczeniu przejścia granicznego, które znajdowało się w Waszkowcach, można było wjechać na 50 km w głąb Polski. Jednak jeśli dwukrotnie naruszało się ten przepis, przez trzy lata obowiązywał zakaz przekraczania rubieży.
Jednak co Waszkowce to Waszkowce. I tyle historii do opowiedzenia. Jak ta o krzyżu, który w centrum wioski wspólnymi siłami postawili ksiądz i pop. W intencji, aby ludzie przestali pić alkohol. Pod krzyżem zakopano nawet beczkę z okowitą. I podobno pomogło, jakby mniej się procentów przelewało. Albo obraz Wniebowzięcia z kościoła w Waszkowcach, który dziś znajduje się w świątyni w podzielonogórskim Przytoku. Przyjechał tutaj razem z repatriantami.
Pamiętam taki dzień, gdy do kościoła przyszła sowiecka komisja. Trzy osoby. Ukrainiec czapkę zdjął, Żydowi ksiądz zrzucił, ale rosyjskiemu żołnierzowi nie odważył się.
Właśnie kościół stanowił dla pana Feliksa punkt centralny. Już jako sześciolatka matka zaprowadziła go do zakrystii, do księdza, aby ten przyjął go na ministranta. Później, gdy coraz mniej było mężczyzn, był i kościelnym, i organistą. Do dziś też dla niego najwyższym życiowym autorytetem jest ksiądz Marceli Zawadowski, proboszcz w Waszkowcach, legionista, który nie tylko był wspaniałym duchownym, ale i patriotą. Sporo miał z tym zresztą problemów i ze strony gestapo, i później bolszewików. Nawiasem mówiąc niewiele brakowało, a i pan Feliks byłby duchownym, dostał się nawet do seminarium, ale wojna przeszkodziła w przyjęciu tej drogi. Z nauką miał zresztą wielkie problemy, gdyż dobrze mówił tylko po polsku, trochę po niemiecku, a po rumuńsku bardzo słabo.
- Pamiętam taki dzień, gdy do kościoła przyszła sowiecka komisja - opowiada pan Feliks. - Trzy osoby. Ukrainiec czapkę zdjął, Żydowi ksiądz zrzucił, ale rosyjskiemu żołnierzowi nie odważył się. Gdy wchodzili na wieżę, ten ostatni zawadził głową o niski strop, uderzył się i czapka sama mu spadła. "Ot, jak twój Bóg karze" - powiedział i wszedł na wieżę. Na szczęście pośliznął się na ptasich odchodach i postraszyliśmy go zmurszałym stropem. Nie znalazł ani ukrytego sztandaru, ani kościelnych precjozów.
I kolejne obrazy. Jak linia kolejowa, która tak dziwnie biegła, że granicę kilka razy przekraczała. Pamiętał jak w 1939 roku polskie wojsko uciekało, przejeżdżało przez przejście łączące Wiżnicę z Kutami. Tak, wojna wiele w tym świecie zmieniła. Gdy polscy żołnierze przechodzili przez miejscowość, jeden z sąsiadów, Niemiec Weber, usiadł na parapecie i zaczął śpiewać niemieckie marsze. Jeden z polskich żołnierzy nie wytrzymał i chwycił za karabin... Z trudem udało się oficerowi zapobiec tragedii. Jednak Weber mniej się obnosił ze swoim patriotycznym nastrojem.
Gdy przechodzili obok jego domu, szepnął tylko: "Tej nocy nie śpijcie u siebie". Schowali się w jego stodole. I to uratowało im życie.
Gdy w 1944 roku weszli Rosjanie, natychmiast zorganizowali pobór do wojska. Na głównym placu targowym, przed dworcem, zgromadzono wszystkich Polaków i Ukraińców. Później Polacy szli czwórkami w dal, a matka biegła za ojcem, mdlała z rozpaczy i ksiądz musiał wynieść ją na rękach z tłumu... - Boże, jak ci moi rodzice się kochali, jak oni byli za sobą - wzdycha pan Feliks.
Obraz goni obraz. Następny. Ukraińskie bojówki plądrujące i mordujące Polaków. Jednak ukraińscy sąsiedzi nie byli źli. Oto zawsze byli blisko z mieszkającą naprzeciwko ukraińską familią Aronowiczów. Znali się dobrze, zapraszali na święta... I dzięki nim przeżyli. Gdy ojciec był na froncie, Aronowicz ich pilnował. Pewnego dnia, gdy przechodzili obok jego domu, szepnął tylko: "Tej nocy nie śpijcie u siebie". Schowali się w jego stodole. I to uratowało im życie.
- To były straszne dni, chowaliśmy się w nadrzecznych łozach, przez cały czas wisiała nad nami śmierć - dodaje. - Najgorsze były zimowe noce...Później pamięta rozmowy i układaną listę tych, którzy chcieli wyjechać do Polski. Mama się nie wahała, wiedziała, że gdzieś tam, gdzie pojadą pociągi, jest jej mąż. Transport, czyli 74 wagony i dwie lokomotywy jadące przez noc. Nie zapalano świateł, aby Ukraińcy nie napadli na transport. Przed oczami ma jeszcze widok żołnierza z orzełkiem, na którego wszyscy się rzucili i jego koledzy myśleli, że to napad. A to tylko była euforia. I wreszcie ojciec idący wzdłuż transportu i wołający po nazwisku mamę.
- Gdy do niego podbiegłem, rzuciłem się na niego z radością, on przyszedł obok... - mówi pan Feliks. - Zrobiło mi się przykro. Okazało się później, że mnie nie poznał.
- Tak, to była radość, szczęście, że jesteśmy razem. Takie to były czasy. Ale dziś i tak nie ma dnia, abym za Bukowiną, za Waszkowcami nie tęsknił. Ten świat był taki... kompletny - kończy pan Feliks