Seret opływał wieś z trzech stron, jakby obejmował
- Ten Janów dla odróżnienia od kilku innych miejscowości o tej nazwie określano jako „trembowlański”. Wyglądał jak marzenie malarza - pejzażysty. Lasy, krystalicznie czysta rzeka i wzgórza wokół. Ładnie, aż kiczowato. Dla Stefanii i Władysława Kopaczyńskich z Przyborowa Janów, duża wieś nad Seretem, to kraina młodości. Wspomnień.
- Czasem, gdy budzę się w nocy i nie mogę zasnąć, chodzę jego ulicami - opowiada pani Stefania. - Nawet się wówczas zastanawiam jak człowiek może tak wiele pamiętać. Na początku, gdy tutaj przyjechaliśmy, bardzo tęskniliśmy, człowiek łudził się, że może wrócimy. Ale teraz już tutaj jest nasze miejsce.
- I zawsze tak koło Wielkanocy nachodzą nas te wspomnienia bardziej - dodaje żartobliwie pan Władysław. Trudno uwierzyć, że ma 92 lata. - Właśnie podczas Wielkanocy się poznaliśmy. Kolega chodził do jej koleżanki. A ja zaszedłem do jej domu na Wielkanoc.
Miasteczko jak wieś
Janów (dziś Dołyna), powiat Trembowla, województwo tarnopolskie... W czasach, gdy władali tutaj Austriacy było to miasto, później gmina wiejska. Wieś, duża, ale jednak wieś. Jak wylicza pan Władysław było wszystkiego 536 numerów. 115 to były domy rodzin żydowskich, mniej więcej jedną czwartą stanowili Ukraińcy, reszta to Polacy. A nawet zaplątał się Czech, który został tutaj z I wojny światowej.
- Wieś składała się z czterech części - wylicza przyborowianin. - Z Łapajówki, Seretówki, Kąt i Zawody. Głównym punktem miejscowości, takim jakby miejskim centrum był Żydowski Rynek. Czworokąt zabudowany wokół niskimi budynkami. Tam skupiał się handel, rzemiosło...
Innym rzucającym się w oczy elementem był wielki młyn. W 1917 roku Rosjanie go wysadzili (...)
Pani Stefania do dziś zachwyca się położeniem ich wsi. Seret opływał ją z trzech stron, jakby obejmował. Rzeka czyściutka, w której latem szukano ochłody. W okolicy mnóstwo było głębokich jarów, gdzie nawet latem zalegał śnieg. Z jednej strony wysoka góra Berda. Z drugiej wzniesienie, które miejscowi nazywali „W stronę Młynisk”. Tutaj jeździło się na nartach. Takich zwykłych, przez miejscowych stolarzy struganych. I pan Władysław natychmiast wspomina wyprawę z kolegami, gdy postanowili zjechać z niebotycznej jak na warunki okolicy Berdy. Śnieg był zmrożony, a do tego wiał wiatr w plecy. Na dół dotarło tylko półtorej narty i zmaltretowani narciarze. Jeden z kolegów po tym wyczynie sześć tygodni przeleżał w łóżku.
Innym rzucającym się w oczy elementem był wielki młyn. W 1917 roku Rosjanie go wysadzili, a władze II Rzeczpospolitej zdecydowały się postawić elektrownię. Nawiasem mówiąc prąd w Janowie mieli tylko nieliczni.
Do zamku przed Turkami
Wieś ma bogatą przeszłość. Miejscowa parafia rzymskokatolicka została założona w 1611 przez kasztelana halickiego Jana Dolskiego i jego żonę Zofię z Zamiechowa. Na kościół murowany mieszkańcy okolicy czekali pół wieku. Otrzymał wezwanie św. Trójcy. Do miejscowej parafii należały także pobliskie wsie i przysiółki - Dereniówka, Kobyłowłoki z Papiernią, Młyniska, Podhajczyki z Wybranówką, Słobódka Janowska ze Zniesieniem.
„Miasteczko” w tamtych czasach nie oznaczało tego samego, co dziś.
W latach Janów 1772-1918 cieszył się statusem miasteczka w Królestwie Galicji i Lodomerii w Cesarstwie Austriackim. Do 17 września 1939 roku było oficjalnie miasteczkiem w województwie tarnopolskim w Polsce. „Miasteczko” w tamtych czasach nie oznaczało tego samego, co dziś. W dokumentach Janów figurował jako gmina wiejska, ale szczycił się przywilejami miasteczka. Gminę wiejską utworzono 1 sierpnia 1934 r. w ramach reformy na podstawie ustawy scaleniowej z dotychczasowych gmin wiejskich: Dereniówka, Dołhe, Janów, Młyniska i Słobódka Janowska.
Spośród zabytków zachowała się świątynia św. Trójcy. Murowana z kamienia, szczyciła się okazałym ołtarzem centralnym przeniesionym z monastyru w Trembowli oraz czterema ołtarzami bocznymi. W ścianie prezbiterium znajduje się nagrobek hrabiego Gabriela Skarbka i jego żony Tekli z Brzozowskich, oprócz niego tablice pamiątkowe poświęcone proboszczowi Boskiemu i wikaremu Kłakowi. W podziemiach kościoła znajdują się liczne nagrobki, jednak wejście do podziemi zostało zamurowane.
- W szkole wiele miejsca poświęcano nauce historii naszej miejscowości, okolicy - opowiada Władysław Kopaczyński. - Nie zapomnę wycieczki do lochów, które pozostały po zamku. Jak mówiono tutaj ludzie kryli się przed Turkami, a prowadzić miały aż do folwarku. To kawał drogi. Gdy byłem tam szesnaście lat temu okazało się, że nie ma po nich już śladu. Teren splantowano chcąc zbudować w tym miejscu dom kultury.
Zamek janowski zbudowany został podobnie jak kościół przez Jana Dolskiego, na wzgórzu obok świątyni. Jego mury, uszkodzone w kilku miejscach, chroniły również kościół. W narożnikach umieszczono baszty. Z nich w najlepszym stanie była ta północna. Wszystko dzięki temu, że przez lata pełniła funkcję piwnicy proboszcza.
Twierdza wyglądała okazale, ale w 1675 zamek zdobyli i uszkodzili Turcy. Później jej właścicielami była rodzina Boguszów, która zbudowała u jej podnóża fabrykę saletry.
Co jeszcze warto zwiedzić? Znajdziemy w Janowie kaplicę cmentarną zbudowaną w 1807, a poświęconą w 1841, w której znajdują się groby rodzin Skarbków i Łosiów. Murowana cerkiew św. Mikołaja, zbudowana w 1725, stojąca na wschód od kościoła. A obok kościoła i cerkwi znajdują się ślady umocnień strzegących przeprawy przez Seret.
(...) tam niemal wszyscy mieszkańcy nosili właśnie miano Kopaczyńskich.
- Za naszych czasów była jednak efektowna, sławna na całą okolicę bożnica - dodaje pan Władysław. - To była wielka drewniana budowla z XVIII wieku.
Kanada pachnąca dolarami
Pan Władysław nie może powiedzieć, że jego przodkowie w Janowie mieszkali od zawsze. Ojciec jego dziadka żył w pobliskich Kopaczyńcach. Stąd nazwisko. Nawiasem mówiąc tam niemal wszyscy mieszkańcy nosili właśnie miano Kopaczyńskich. Gdy zaczęto powoli znosić pańszczyznę jego rodzina przeniosła się, a właściwie uciekła do Janowa, który był od niej już wolny. W Kapaczyńcach „praca na pańskim” obowiązywała jeszcze latami.
- Zresztą wówczas podobno nie mówiło się, że ktoś jedzie do Janowa, tylko do „Jana” - dodaje pan Władysław. - Więcej było takich różnic w nazwach i w pisaniu. Na przykład w szkole uczono mnie pisać „Marja”, a nie „Maria”.
I rodzina zapewne niczym by się nie wyróżniała, gdyby nie ojciec pana Władysława, który w czasach wojennej zawieruchy zdecydował się wyjechać za chlebem do brata, do Kanady. Nawiasem mówiąc wiele osób z Janowa i najbliższej okolicy wybrało się za ocean i to oni stanowili, obok co bogatszych Żydów, elitę finansową miejscowości. Niezależnie czy byli Polakami, czy Ukraińcami.
Tego słuchało się jak nieprawdopodobnej bajki.
- Przez lata obie te narodowości żyły obok siebie, nie zwracaliśmy nawet specjalnie uwagi na ten, w naszym rozumieniu, szczegół - dorzuca pani Stefania. - Dopiero w połowie lat 30. zaczęli się organizować. Odpowiednikiem naszych bractw strzeleckich był ich „Łuk”.
Gdy ojciec wrócił z Kanady stał się gospodarzem całą gębą. Wybudował okazały dom, kupił sporo ziemi. - Pamiętam jak leżałem jako dzieciak w łóżku, a ojciec opowiadał sąsiadom o Kanadzie - wspomina pan Władysław. - Tego słuchało się jak nieprawdopodobnej bajki. O kuchence elektrycznej, co to błyskawicznie garnek podgrzewa. O pralce z zegarkiem, który kobiety tylko ustawiają i wszystko jest czyste. Wreszcie o sklepach, w których wszystko można kupić gotowe, a nie chodzić do krawca, szewca...
Sklep towarów mieszanych
W pewnym momencie koledzy namówili ojca pana Władysława, aby otworzył sklep. Mówili, że jest człowiekiem bywałym w świecie i sobie poradzi. A wtedy był także silny, odgórny nacisk, aby przerwać monopol kupców żydowskich. To i Kopaczyński sklep otworzył. W domu. Sąsiedzi zbili z desek regały...
- To był sklep tzw. towarów mieszanych, czyli ze wszystkim - dodaje pani Stefania. - Był w jednej niewielkiej izbie i zapewne dziś pracownicy sanepidu dostaliby zawału, gdyby zobaczyli, w jakich warunkach handlowaliśmy. Było tam wszystko - sól, mąka, kasze, słodycze... Nawet specjalny środek na wzdęcia dla krów. Jak to się mówiło mydło i powidło.
Pan Władysław i pani Stefania po śmierci ojca sklep prowadzili. I wspominają jak deskami podłogę zasłaniali, aby klienci jej nie zadeptali. Po towar jeździło się do odległej o 15 km powiatowej Trembowli. Tam działały hurtownie. Do województwa, do Tarnopola, to jeździło się z grubszymi sprawami. Jak na przykład sieczkarnię trzeba było kupić. Ten sklep i kawałek pola wystarczały do życia na przyzwoitym poziomie.
Z końmi, jako podwodę, Niemcy aż nad Morze Czarne go zaciągnęli.
Pani Stefania „uczyła się na krawcową”. Praktykowała u znanego w całej okolicy krawca i jeszcze po wojnie, w Przyborowie, jak ktoś chciał mieć obstalowany solidny garnitur właśnie do Kopaczyńskiej, żony sołtysa, przychodził. - Zawsze chciałam być krawcową, nawet kiedyś mamie piękną chustę pocięłam, bo chciałam z niej uszyć majtki - dodaje gospodyni.
A później była wojna. Z dziewiątki Kopaczyńskich trzech zostało. Pozostali polegli na Wale Pomorskim. I ironia historii. Pan Władysław można powiedzieć, że po drugiej stronie walczył. Z końmi, jako podwodę, Niemcy aż nad Morze Czarne go zaciągnęli. Wrócił już bez zwierząt.
(...) na zachodzie wszystko już się tak wymieszało. A i czas taki, że ludzie coraz dalej są od siebie.
A tańczyli na piachu
Gdy kilkanaście lat temu Kopaczyński odwiedził Janów, który dziś zwany jest Dołyną. Nie poznał swojej wsi. I to nie tylko dlatego, że liczbę mieszkańców należy podzielić przez dwa. Był też w „swoim” domu. Ten poznał bez trudu. Jak ze smutkiem stwierdził tak, jak on go pomalował, jak rynny założył, tak nadal było. Nowi właściciele nic nie zrobili. Ale drzewa w sadzie wyciąć na opał już potrafili. I nawet specjalnie ich nie wini - bieda tam była, że aż strach. Jednak trochę żal. Pracy pokoleń Kopaczyńskich, harówki ojca za oceanem.
Teraz, jeśli za czymś janowskim tęsknią to przede wszystkim za tym, że ludzie byli tam znacznie bardziej razem. Zżyci. Co niedziela na tzw. piachu były potańcówki, a w każdym z domów było zawsze dużo gości i śmiechu. Tutaj, na zachodzie wszystko już się tak wymieszało. A i czas taki, że ludzie coraz dalej są od siebie.
Pani Stefania wertuje pożółkłe fotografie. Wymienia imiona i nazwiska dawno już nieżyjących ludzi, opisuje budynki, po których nie został ślad. Na koniec bierze do ręki trochę niewyraźny pejzaż z Janowem i Seretem w roli głównej.
- Ale ładnie tam było, prawda?