Przez lata mówiono o kontynuacji na Ziemi Lubuskiej bukowińskich tradycji
Wilhem Skibiński w Bukowinie jest zakochany. Cóż, to w końcu jego miejsce urodzenia, kraina jego przodków. I - jak mówi - ma poczucie długu. Stąd od lat zabiega o to, aby bukowiński ślad odcinał się na wielokulturowym obliczu Ziemi Lubuskiej.
Teraz Skibiński przymierza się do wydania opatrzonych historycznym komentarzem wspomnień ludzi, którzy z Bukowiny trafili po zakończeniu II wojny światowej do Polski, przede wszystkim na południe naszego regionu, ale także na Dolny Śląsk, czy do Warszawy. Chciałby, abyśmy wszyscy poznali nieco tajemniczy urok Bukowiny...
- Mijamy Prut, na brzegach którego usadowiły się Czerniowce i kostką brukową wjeżdżamy do miasta - wspomina autorka jednej z opowieści. - Po kilkuset metrach widzimy bramę do miasta - dworzec kolejowy, zbudowany w latach 1905 - 1908 za pieniądze kolei austrowęgierskiej. Dzięki niemu Czerniowce przeżywały boom.
Skojarzenia z dworcem lwowskim są zdaniem nieprzypadkowe. Przestronny, jasny, symetryczny budynek jest ozdobiony rzeźbami postaci, liści, kwiatów, które układają się w doskonały secesyjny wzór.
- Następnie idziemy w kierunku starówki, wśród przepięknych kamienic - opowiada nasza przewodniczka. - Wydaje się, że w każdą z nich architekt i właściciel włożyli serce i duszę. Różnią się kształtami, kolorami, stylem i wykonaniem, zachwycają rzeźbami i wieżyczkami.
Po minięciu najstarszych kamieniczek docieramy do serca miasta, do Placu Centralnego, zwanego także Okrągłym lub po prostu Rynkiem
Uwagę zwrócimy z pewnością na budynek na rogu ulic Głównej i Szoloma Alejchema, który mieszkańcy nazywają "budynkiem-statkiem" lub z niemieckiego "szifą". Jego fasada ozdobiona jest fantazyjną fontanną w kształcie lwiej głowy, z której woda spływa do wielkiej muszli. Dawniej znajdowała się tutaj słynna restauracja "Pod złotym statkiem", której właściciel podobno przesiadywał na tarasie w kapitańskiej czapce.
Idziemy jednak dalej. Znajdujemy kościół Podwyższenia Krzyża Świętego, którego budowę zakończono w 1814 roku. Była to prawdziwie ekumeniczna świątynia, modlili się tutaj katolicy, grekokatolicy i Ormianie. To na Bukowinie zupełnie normalne. W środku świątyni podziwiamy freski, witraże, a na zewnątrz zegar słoneczny. I ten dźwięk dzwonów...
- Po minięciu najstarszych kamieniczek docieramy do serca miasta, do Placu Centralnego, zwanego także Okrągłym lub po prostu Rynkiem - kontynuuje pani. - Gdy spojrzymy na ten fragment miasta z lotu ptaka zobaczymy dłoń z pięcioma palcami ulic. Głównym punktem jest ratusz, klasyczny, prosty z wewnętrznym podwórkiem i wieżą. Tutaj także znajdziemy piękne kamieniczki. Uwagę zwrócimy z pewnością na jedną z nich, dawną siedzibę dyrekcji kas oszczędnościowych ozdobioną kolorową mozaiką ceramiczną...
Ten budynek dziś jest muzeum. Ale skręcamy w prawo i trafiamy na Plac Teatralny zwany też placem Elżbiety lub Rybnym. W iście parkowym otoczeniu stoi sam teatr, elegancki, ozdobiony mitologicznymi motywami. Na zewnątrz skromny, ale jego wnętrze onieśmielało gości bajecznym wręcz przepychem, złotem i czerwonym aksamitem.
Innym symbolem miasta był i jest gmach uniwersytetu, który niegdyś był siedzibą bukowińskiego metropolity. Specjalnie na jego potrzeby czeski architekt Josef Hlavka kazał otworzyć wytwórnię unikatowej cegły, której receptura miała stanowić tajemnicę. Dachówki ułożone są na dachu na kształt bukowińskiej wyszywanki...
Wilhelm Skowroński czasami aż dziwi się naszej ignorancji w sprawach bukowińskiej historii. Na przykład tego, że nie wiemy o udziale bukowińskich Polaków w walce o niepodległość w latach 1914-1918. Tymczasem już w sierpniu 1914 roku w Czerniowcach lider tamtejszej Polonii zwołał z całej okolicy ochotników. Stawili się młodzieńcy poborowi i przedpoborowi. Ci pierwsi woleli walczyć w polskich oddziałach niż w armii austrowęgierskiej. Z przybyłych uformowano jedną etatową kompanię nazywana bukowińska i skierowano ją do Lwowa, pod dowództwo Józefa Hallera, wówczas jeszcze kapitana. Tak na marginesie... Przewrotność polskich losów sprawiła, że w 1939 roku, już jako generał, Halle przez Bukowinę uciekał z ojczyzny.
Tuż po II wojnie światowej obowiązywał zapis, że na listę repatriacyjną mogą zostać wpisane tylko osoby, które do 1939 roku posiadały obywatelstwo polskie.
Pozostali ochotnicy trafili do Krakowa do 2. pułku Legionów Polskich. Tam doszło do incydentu, gdy odmówili przysięgi wierności cesarzowi... Kampania obfitowała w bitwy i potyczki, a działali zazwyczaj na Bukowinie walcząc z wojskami rosyjskimi. Posłuszeństwo Wiedniowi wymówili po pokoju zawartym przez Niemców z Radą Ukraińskiej Republiki Ludowej, gdy Bukowina, podobnie jak Chełm i część Galicji Wschodniej miał trafić do Ukrainy.
I jeszcze jeden historyczny obrazek. Tuż po II wojnie światowej obowiązywał zapis, że na listę repatriacyjną mogą zostać wpisane tylko osoby, które do 1939 roku posiadały obywatelstwo polskie. W przypadku Polaków bukowińskich to brzmiało jak wyrok, wszyscy mieli paszporty albo rumuńskie, albo radzieckie. Rozpoczęły się protesty, wystąpienia do nowych władz. Po ich interwencji dokonano korekt w dekrecie PKWN i prawo do repatriacji zyskali także obywatele Rumunii pochodzenia polskiego. Ustalono, że podstawą do uznania polskiego pochodzenie była metryka chrztu wystawiona przez proboszcza rzymskokatolickiej parafii. Przy okazji dokumenty te organizowały sobie osoby innej narodowości zagrożone represjami.
Przez lata mówiono o kontynuacji na Ziemi Lubuskiej bukowińskich tradycji. Mówiono, że to niemożliwe, aby taką ciągłość stworzyć i że w tej chwili repatrianci, a raczej ich potomkowie, są zbyt rozproszeni.
Repatriacja była dobrowolna, ale jednocześnie stwarzano rozmaite trudności. Mimo tego z Bukowiny wyjechało około 50 tys. osób uznanych za Polaków. Wśród nich sporo było także Polaków, którzy w 1939 zatrzymali się tylko u przyjaciół, rodziny. Repatriacją kierowali naturalnie sowieci i dochodziło do nadużyć, często bardzo drastycznych. Ale i tak wszyscy uczestnicy tamtych wydarzeń wspominają, że najbardziej wzruszającym momentem było przekroczenie granicy Polski. Ludzie wychodzili z wagonów, całowali ziemię, modlili się, płakali... Dla wielu rodzin był to powrót do ojczyzny po kilku pokoleniach. Ostatni transport Polaków z Bukowiny i Rumunii wyjechał z Bukaresztu w 1947 roku. Polscy zesłańcy, z których wielu znalazły się w chociażby w kopalniach Donbasu, wracali pojedynczo z Sybiru do roku 1956. Zgodnie z szacunkami na Bukowinie ukraińskiej zostało 5 tys. Polaków (w samych Czerniowcach 2 tys.), na rumuńskiej około 10 tys., a w Mołdawii około 3 tys...
I zamknięcie tej historii. Przez lata mówiono o kontynuacji na Ziemi Lubuskiej bukowińskich tradycji. Mówiono, że to niemożliwe, aby taką ciągłość stworzyć i że w tej chwili repatrianci, a raczej ich potomkowie, są zbyt rozproszeni. I Wilhelm Skibiński stwierdził, że to nie jest przeszkodą. Na terenie skansenu w podzieloniogórskiej Ochli stanął prawdziwy bukowiński dom, który zbudował Zygfryd Drozdek, jeden z Bukowińczyków. Przed tym obejściem stanęła nawet prawdziwa, drewniana brama z Bukowiny i wielu gości przechodząc pod nią dyskretnie ociera łzy.
Jak w domu.
Poetka Bukowińska Anna Danielewicz napisała z okazji jego otwarcia:
"Chato bukowińska! Jesteś tu jedynie
Pamiątka naszych domów na Bukowinie
Gdzieśmy się urodzili i żyli spokojnie
Nie myśląc o strachu, przemocy i wojnie..."
Tymczasem, jak przekonuje spacer chociażby po Brzeźnicy, udział w tamtejszej majówce na pasionku, serce polskiej Bukowiny bije właśnie u nas. Tutaj żyją tradycje tych kresów Kresów II Rzeczpospolitej. I pomyśleć, że zaraz po 1945 roku repatriantów z Bukowiny nazywano pogardliwie "Rumunami" lub "Cyganami" i robili to najczęściej inni kresowiacy...