Pobyty na wsi były odskocznią od gehenny w mieście
Rano 17 września 1939 krasnoarmiejcy byli już na zamku Radziwiłłów. Wkrótce książęta trafili do więzienia w Mińsku, a potem do obozu koncentracyjnego pod Moskwą - wspomina Teresa Gładysz, która dzieciństwo spędziła w Nieświeżu.
Skończyłam pierwszą klasę szkoły podstawowej, są wakacje, czas na zabawy i oczekiwanie na prezent. Ojciec obiecał, że jeśli będę miała dobre stopnie, kupi mi kucyka. Gdy zaczęłam dopytywać, kiedy dostanę wymarzonego konika, odpowiedział, że niestety, nie dostanę. Przeżyłam ogromne rozczarowanie, wakacje straciły dla mnie urok. Spotkałam się z Jurkiem, dał mi swój portrecik, w marynarskim ubraniu, z naprężonym jak do strzału łukiem. Dedykacja brzmiała: "Kochanej Teci od Jurka". Dumna pokazywałam go koleżankom. Oprawiony w ramkę, powiesiłam na ścianie w moim pokoju.
Podchodzę i mówię: "Mamo, już późno, trzeba się spieszyć do szkoły". Mama odwraca się ze łzami w oczach: "Dziecko, nie ma szkoły, nie ma nic, jest tylko wojna"
Sierpień 1939 był niespokojny. Młodzież szkół średnich przechodziła szkolenia pierwszej pomocy, posługiwania się maskami przeciwgazowymi. Uczono, jak naklejać na okna paski papieru na krzyż, żeby w razie bombardowania nie wypadły szyby. Ułani, jak nigdy, już w marcu wymaszerowali z miasta, podobno na wcześniejsze manewry. Wszędzie mówiło się o wojnie.
Zbliżał się 1 września, przygotowywałam się do nowego roku szkolnego. Rano obudziłam się pełna radości, a tu mama nie czeka ze śniadaniem, fartuszek wisi, powinnam się ubierać, ale w mieszkaniu nikogo nie ma. Na podwórku rodzice i sąsiedzi rozmawiają podenerwowani. Podchodzę i mówię: "Mamo, już późno, trzeba się spieszyć do szkoły". Mama odwraca się ze łzami w oczach: "Dziecko, nie ma szkoły, nie ma nic, jest tylko wojna". Narastało przerażenie, ale życie w mieście toczyło się normalnie.
Latem 1939 na zamku Radziwiłłów było bardzo dużo gości, nawet księżna matka z całą świtą zjechała z Włoch. Sądzili, że tu, z dala od frontu i bombardowań, spokojnie przetrwają wojnę. Jakież było ich zaskoczenie, kiedy 17 września o świcie wojska radzieckie wkroczyły do Nieświeża. O 9.00 krasnoarmiejcy byli już na zamku. Zastali wszystkich przy śniadaniu. Oświadczyli im, że są w areszcie domowym i nikomu nie wolno stąd się ruszyć. Wkrótce książęta trafili do więzienia w Mińsku, a potem do obozu koncentracyjnego pod Moskwą. Radziwiłłów uratowała królowa Włoch, postawiła komunistom ultimatum: albo Radziwiłłowie zostaną uwolnieni, albo Włochy nie będą sojusznikiem ZSRR w wojnie.
Rosjanie z dwóch stron wkroczyli do miasta. Podenerwowani ludzie skupili się na podwórkach, tylko dzieci beztrosko bawiły się na ulicy. Wtem wjechał jakiś dziwny korowód. Na małych konikach, przy pęcinach owłosionych, siedzą jeźdźcy, nogami prawie dotykają ziemi. W brudnych, długich prawie do ziemi płaszczach (szynelach), na głowach dziwne czapki, u góry sterczący szpikulec. Koniki jadą nierówno, pojedynczo, dwójkami, czwórkami, między nimi furmanki wyładowane sprzętem i ludźmi. Dorośli mówią, że to wojsko sowieckie, w mundurach. Nie możemy uwierzyć. Porównujemy z naszymi ułanami: czyste mundury, lśniące buty, piękne rasowe konie idą czwórkami według maści, z uniesionymi łbami, jakby chciały dodać splendoru ułanom. A tu? Zbieranina jakichś obdartusów.
Izwinitie, czto ja hoła, no ja iz kołchoza, kak u was pożywu, to i obrastu
Następnego ranka Rosjanie zaczęli swoje rządy. Grabili sklepy, zajmowali domy, mieszkania, biura. Ludziom kazali przyjść do pracy, tylko kierownikami zrobili swoich. Najbardziej zainteresowani byli pochodzeniem i ewidencją ludności. Sprawdzali i zaznaczali nazwiska, porównując je z własną listą. Nikt nie wiedział, że mieli przygotowany przez szpiegów wykaz ludzi, których w pierwszej kolejności trzeba aresztować lub wywieźć. Dekorowali domy czerwonymi flagami, portretami Lenina i Stalina. Ale na razie humor nie opuszczał nieświeżan. Na rynku pojawiły się oskubane do skóry koza i kura z przywiązanymi do szyi tabliczkami z napisem: "Izwinitie, czto ja hoła, no ja iz kołchoza, kak u was pożywu, to i obrastu" (przepraszam, że jestem goła, ale jestem z kołchozu, jak u was pożyję, to obrosnę). Niestety, wkrótce żarty się skończyły.
Rosjanie szybko organizowali życie na zajętych terenach. W sklepach pojawiły się kartoniki z alfabetem polsko-rosyjskim. Rozpoczęli reorganizację szkolnictwa, wprowadzili obowiązującą u nich dziesięciolatkę, odpowiadającą u nas nauce od pierwszej klasy szkoły podstawowej do matury, językiem wykładowym został rosyjski. Wzięli się za wynaradawianie Polaków, urodzonym na terenie zakwalifikowanym przez nich jako Białoruś wystawiali zaświadczenia z wpisem narodowość "Białorusin". Młodzież masowo odmawiała przyjęcia tych dokumentów. Wtedy grożono, że zostaną usunięci ze szkoły i będą musieli iść do pracy. Dewizą bolszewików było: "Kto nie rabotajet, tot nie kuszajet" (kto nie pracuje, ten nie je).
Rosjanie tymczasowo nie ingerowali w sprawy kościołów i cerkwi, ale stopniowo zajęli się dziećmi. Do bawiącej się gromadki podchodził politruk i pytał, czy wierzą w Boga. Jeśli mówiły, że tak, prowadził je przed dom, w którym wojskowi mieli swoje biura, kazał stanąć pod balkonem i zawołać: "Boh, Boh, daj konfiet" (Boże, Boże, daj cukierka). A potem: "Stalin, Stalin, daj konfiet" - wtedy wojskowy wychodził na balkon i rzucał garść cukierków, a politruk mówił: "Widzicie, nie ma Boga, on was nie słucha, a Stalin dba o was".
No bo wiesz, książę to tak jakby diabeł, on nie ma stóp, tylko takie racice jak u bydła.
Kiedyś do zegarmistrza przyszedł żołnierz, przyniósł budzik i pyta, ile można zrobić z niego zegarków na rękę, pięć czy sześć. Gdy usłyszał, że nie da rady ani jednego, groził zegarmistrzowi, że go zastrzeli. Innym razem Sowieci urządzili bal, zaprosili wielu mieszkańców. Oficer dumnie wprowadził swoją żonę, ubraną w zrabowaną koszulę nocną jako suknię balową...
Do naszego domu przyszedł wojskowy, miał dystynkcje na kołnierzyku, więc nie był to szeregowy. I pyta ojca, czy widział Radziwiłła i jakie buty nosił książę. Ojciec na to, że do jazdy konnej inne, na ulicę inne, na bal inne... I o co tak naprawdę chodzi. A wojskowy: "No bo wiesz, książę to tak jakby diabeł, on nie ma stóp, tylko takie racice jak u bydła, więc przecież nie mógł nosić normalnych butów, musiał to jakoś ukrywać". To samo dotyczyło czapki. Czy ktoś widział księcia bez czapki i jak miał uczesane włosy, bo musiał ukrywać przed ludźmi rogi...
Musiałam znaleźć panią Michałową i poprosić o słoninę, kaszę gryczaną i mąkę.
W mieście sytuacja była tragiczna: rozgrabione sklepy, brak żywności. Gdy od czasu do czasu przywieźli towar, ustawiały się gigantyczne kolejki i nigdy nie wystarczyło dla wszystkich. Mama postanowiła, że muszę pójść na wieś po żywność. Miałam 8-9 lat. Dała mi plecak z płótna lnianego, wytłumaczyła, jak iść 5 km przez las do Kaczanowic, a potem do zaścianków szlacheckich, w których mieszkają Ćwirkowie. Musiałam znaleźć panią Michałową i poprosić o słoninę, kaszę gryczaną i mąkę.
Pierwszy raz byłam na wsi, trafiłam na dzień, w którym pieczono chleb, pozwolili mi spać na piecu. Poznawałam całkiem inne życie. Nie zapomnę blinów z potrawką - to naleśniki grube na centymetr, odrywało się po kawałku, maczało w potrawce z mięsem i jadło. Niepowtarzalny był smak ciepłego mleka, zaraz po udoju, z pianką. Gdy wróciłam do domu, z niecierpliwością czekałam, kiedy znów trzeba będzie tam iść. Zimą zobaczyłam, jak ze słomy lnianej robi się przędzę, przędzie się nici, a potem tka się płótno na prześcieradła, ręczniki, ścierki. Widziałam, jak strzyże się owce, grępluje wełnę, następnie przedzie, zakłada na krosna i tka się sukno na palta i burki. Latem sianokosy, trawa świeżo skoszona, jej cudowny zapach, jazda z pola do stodoły na wozach załadowanych wysoko, dreszczyk emocji, żeby nie spaść, a potem spanie w stodole na sianie. Kto tego nie spróbował, ten nie zrozumie. Pod koniec wakacji żniwa, zboże żęło się sierpami...
A w spiżarni wsiały woreczki ze słoniną, miodem, kaszą gryczaną i sucharami.
Pobyty na wsi były odskocznią od gehenny w mieście. W 1940 roku zaczęły się wywózki na Sybir. Rankiem 10 lutego ulicą sunęły furmanki załadowane mieszkańcami miasta i okolic, z płaczącymi dziećmi. To był pierwszy transport Polaków - urzędników państwowych, osadników wojskowych, służby leśnej. Wieziono ich na stację kolejową do oddalonego o 14 km Horodzieja. Mieszkańcy zrozumieli, że to nie koniec wywózek. Od tej pory każdy członek rodziny miał przygotowany plecak z ciepłą bielizną, ręcznikiem, mydłem oraz skarpetami i rękawiczkami z owczej wełny. A w spiżarni wsiały woreczki ze słoniną, miodem, kaszą gryczaną i sucharami.
W połowie lipca 1941 Rosjanie - bez buty, jaką mieli w 1939 roku, gdy wkraczali na nasze tereny - cichutko, po kryjomu, jak złodzieje, w dzień i w nocy z całymi rodzinami i zagrabionym mieniem, bocznymi drogami uciekali z miasta. Żadnych walk, oporu przed zbliżającymi się oddziałami niemieckimi. Jak spłoszone stado opuścili miasto. Niestety, nie na zawsze.