Po Sowietach, 22 czerwca weszli Niemcy. Szosą bez przewy wjeżdżały samochody i czołgi
Szczęśliwie dotarłyśmy do domu. Przydźwigałyśmy 27 koców. Do dziś nie mogę pojąć, jak dwie 11-letnie dziewczynki uniosły taki ciężar - pisze Teresa Gładysz z Zielonej Góry, która w czasie niemieckiej okupacji mieszkała w Nieświeżu.
W drugiej połowie czerwca 1941 kolumny wojsk rosyjskich, nie podejmując walk, bez żadnego oporu, w panice uciekały z zajętych przez siebie terenów Polski. Przez cały tydzień mniejsze grupy z rodzinami i zagrabionym mieniem bocznymi drogami starały się jak najszybciej dotrzeć do wschodniej Białorusi.
22 czerwca do Nieświeża wkroczyli Niemcy. Szosą bez przewy wjeżdżały samochody i czołgi, górą leciały samoloty. Oficerowie rozlokowali żołnierzy w koszarach i zaczęli rozglądać się za kwaterami w mieście dla siebie. Do nas wprowadził się oficer z adiutantem, pierwszy zamieszkał w salonie, drugi w przedpokoju. Adiutant bez przerwy pitrasił coś w kuchni dla swojego pana. Któregoś dnia wracałam ze szkoły i usłyszałam okropne kwakanie. Na schodach adiutant na żywca skubał kaczkę. Wyrwałam mu ją, uciekła, a on za nią, z krzykiem, że musi zgotować specjalną zupę dla oficera i potrzebna jest krew. Po francusku wytłumaczyłam, żeby najpierw zabił kaczkę, a potem zebrał krew.
Następne problemy z adiutantem miałam, gdy zobaczył moją lalkową rodzinę: mamę Adę (piękna, duża, z lokami i zamykanymi oczyma), jej męża Piotra (szare, wełniane, sportowe ubranie, biała koszulka z krawatem) i ich córkę Hanię. "Sprzedaj mi Piotra" - marudził i marudził. Wreszcie przekupił mnie pięknym, dużym kompletem cyrkli, kilkoma rulonami dropsów i koszykiem jagód. Stał przede mną dorosły mężczyzna i błagalnie patrzył mi w oczy...
(...) miała brata Bogusia, należał do AK, pseudonim Znicz, zwerbowany do "Wachlarza".
Wybuch wojny radziecko-niemieckiej ucieszył Polaków, bo dotychczas nad każdym domem wisiała groźba deportacji na Sybir. Teraz zaczęły organizować się władze miejskie składające się głównie z Polaków. Niestety, gdy Niemcy ogłosili autonomię Białorusi, do głosu doszli tamtejsi nacjonaliści. Jeśli Polacy nie przyjęli obywatelstwa białoruskiego, starsze dzieci nie szły do szkoły średniej, tylko do pracy. Moja siostra Renia z trzema przyjaciółkami - Lilą Szkućkówną (jedynaczka, rodzice prowadzili sklep z materiałami), Janką Żakiewiczówną (jedynaczka, ojciec miał zakład kamieniarski, robił pomniki - dzieła sztuki rzeźbiarskiej) i Lilą Galantówną (miała brata Bogusia, należał do AK, pseudonim Znicz, zwerbowany do "Wachlarza", po wsypie trafił do więzienia w Mińsku, a 12 marca 1943 do Oświęcimia, przeżył wojnę) - została skierowana do bardzo ciężkiej pracy fizycznej przy kopaniu torfu. Na szczęście robota skończyła się wraz z latem.
Kto nie dostał stempla, natychmiast był ładowany na furmankę i wywożony
Białorusini tępili przejawy Polskości. Wielu Polaków ze strachu podawało narodowość białoruską. Wiosną 1942 Niemcy ogłosili obowiązek stemplowania dowodów. Koło ratusza ustawili stoliki, sprawdzali dokumenty i przybijali pieczęcie. Kto nie dostał stempla, natychmiast był ładowany na furmankę i wywożony - nie wiadomo, czy na roboty do Niemiec, czy do obozu. Kto nie stawił się do rejestracji, a został złapany, od razu był aresztowany. Ludzie żyjący pod ciągłą presją, uciekali do lasu. Tak zaczęły się tworzyć pierwsze oddziały partyzanckie.
Ja za okupacji sowieckiej skończyłam drugą klasę podstawówki i przeszłam do trzeciej, już białoruskiej. Poza zmianą nauczycieli, w szkole nie działo się nic nadzwyczajnego. Niestety, w mieście Niemcy i Białorusini stawali się coraz bardziej bezwzględni. Powstało getto, wszyscy Żydzi zostali tam przesiedleni, ich dzieci już nie chodziły do szkoły. Okropnie przykro było patrzeć, jak oznakowano ich żółtą Gwiazdą Dawida i zakazano chodzenia po chodnikach. To było takie poniżające. Okropne były widoki prowadzonych na śmierć Żydów, ich potulność, pokora, żadnego buntu, sprzeciwu. Rabini przemawiali do nich, że to za grzechy przodków. To nawet ja, 9-10-letnie dziecko, buntowałam się!
Przez cały tydzień tak wisiał, kołysany przez wiatr do wiecznego snu, ku przestrodze innym.
Któregoś dnia, gdy wracaliśmy ze szkoły, policja kazała nam iść na rynek. Przed ratuszem stało zbudowane coś jakby do zawieszenia huśtawki... Przyprowadzili zmaltretowanego partyzanta, postawili na taboret, założyli pętlę na szyję, kopnęli taboret, człowiek zawisł. Przez moment przez ciało przebiegały dreszcze, potem kapał mocz... Reżyser tego spektaklu wystąpił do przodu i krzyknął: "Zobaczcie! Zapamiętajcie! Przekażcie innym, co czeka każdego, kto będzie pomagał partyzantom". Przez cały tydzień tak wisiał, kołysany przez wiatr do wiecznego snu, ku przestrodze innym.
Niemcy w mieście zwiększali represje. Bliskość dawnej granicy i dużych kompleksów leśnych sprzyjały powstawaniu partyzantki. Lasami można było dojść aż do Moskwy i na Polesie. Były tu zgrupowane duże jednostki partyzantki rosyjskiej - jeden liczył około 3.000 ludzi, drugi 1.500. Polskie oddziały korzystały z leśnych baz Sowietów. Niemiecka policja czy białoruska żandarmeria mogły wyjść z miasta tylko w większych formacjach, i to w dzień. Partyzanci częściej podejmowali różne akcje. Sytuacja stała się niebezpieczna, Niemcy tworzyli karne oddziały, które penetrowały okolice, ale głównie mścili się na ludności cywilnej.
Gdy wychodziliśmy z lasu, był obstawiony - żołnierz przy żołnierzu, samochody, czołgi.
Któregoś dnia mama posłała mnie do Kaczanowicz po żywność. Tu miejscowe dzieci wybierały się do lasu po żurawiny, poszłam z nimi. Gdy po żurawinobraniu wyszliśmy już z moczarów, przed nami jak spod ziemi wyrosło trzech czy czterech mężczyzn. "Dzieci, uciekajcie jak najszybciej z lasu, tu zaraz będzie jatka. Niemcy okrążyli las, są nawet czołgi, będą strzelać do wszystkiego, co się rusza" - powiedzieli i zniknęli. Uszliśmy niedaleko i pojawili się białoruscy policjanci. Pytają, czy nie spotkaliśmy nikogo po drodze. Podenerwowana mówię, że tak, widzieliśmy kilku mężczyzn. Zapytali, dokąd poszli. Wskazałam im odwrotny kierunek i tam ruszyli. Gdy wychodziliśmy z lasu, był obstawiony - żołnierz przy żołnierzu, samochody, czołgi. Rozeszliśmy się do domów, rodzice czekali na nas przerażeni. Widzieli, jak wojsko całymi kolumnami ciągnęło do lasu...
W wakacje 1942 pojechałam z ojcem do Słucka. Mieliśmy być miesiąc, ale wracaliśmy tydzień wcześniej, 21 lipca. Po drodze dowiedzieliśmy się, że dwa dni temu było starcie z Niemcami i partyzanci wygrali tę walkę. Ludzie idący z Nieświeża mówili, że miasto płonie. Ojciec odnalazł mamę u znajomej rodziny Oleszkiewiczów, przerażoną, w jednej sukience. Z naszego domu nie zostało nic, tylko mury i tlące się zgliszcza. W przedpokoju odgrzebałam nadpalony album, zdjęcia częściowo ocalały. Największą tragedię przeżyłam, gdy wyszłam na podwórze. Miałam ukochaną hodowlę królików rasy angora. Pierwszą samiczkę kupiłam za własne, zaoszczędzone pieniądze. Miałam już chyba dziesięć klatek, a w nich króliki dorosłe, młode i tuż po urodzeniu. Wszystkie zwęglone leżały na ziemi... Na pamiątkę została wełna, która była dana do przędzenia.
Oparłam się ręką o coś, żeby się podnieść. To była ludzka czaszka...
Zamieszkaliśmy u Oleszkiewiczów. Mama rozpaczała, że idzie zima i nie będziemy mieli w czym chodzić, bo wszystko spłonęło. W naszym dziecięcym gronie dowiedzieliśmy się, że w suterenach gimnazjum, gdzie teraz był szpital, magazyny są zapchane kocami. Ale w dzień i w nocy gmachu pilnował strażnik. Zaczęliśmy obserwację. Zobaczyliśmy, że okna do suteren są otwarte. Obliczyliśmy, że jak strażnik się odwróci i zanim dojdzie do drugiego końca budynku, zdążymy dostać się do środka. Któregoś dnia o zmroku, nic nikomu nie mówiąc, poszłam tam z koleżanką. Drżąc ze strachu i podniecenia, we właściwym momencie wcisnęłyśmy się przez okienko. Potem w odpowiedniej chwili wytaszczyłyśmy okropnie ciężki rulon z kocami. Wracałyśmy przez spalone getto, potknęłam się i upadłam twarzą w popiół. Oparłam się ręką o coś, żeby się podnieść. To była ludzka czaszka... Szczęśliwie dotarłyśmy do domu. Przydźwigałyśmy 27 koców. Do dziś nie mogę pojąć, jak dwie 11-letnie dziewczynki uniosły taki ciężar.
Przeprowadziliśmy się do Szablewskich, mieszkali na przedmieściu. Poszłam do koleżanki i przeżyłam okropny wstrząs. Oni byli w mieście w czasie powstania, gdy Żydzi uciekali z getta. Uciekała też ruda dziewczynka w naszym wieku, z naszej klasy. Była już na końcu ulicy, kilka metrów dzieliło ją od lasu. Wtem zobaczył ją Białorusin, który wyrzucał gnój. Dopadł dziecko, zakłuł widłami i poszedł do Niemców po nagrodę. Wirstiukówna i Wercia zagrzebały koleżankę tam, gdzie została zamordowana. Gdy Wercia opowiedziała mi o tym, zrobiłyśmy drewniany krzyż i postawiłyśmy na tej mogile.
Klęska Niemców była coraz bliżej. Jeszcze dwa tygodnie przed wyjściem z Nieświeża złapali 60-80 młodych osób, samochodami ciężarowymi wywieźli do obozu w Kołdyczewie i rozstrzelali. Przed końcem Niemcy wszystko burzyli, palili. Następnie wkroczyli Rosjanie, zaczęły się walki, ludzie uciekali na wieś.