Około 20 osób ruszyło furmankami zorganizować katolicki pogrzeb, pogrzeb z kluczem w dłoni
19-letni Eugeniusz, wuj Lecha Aksiuczyca, był romantykiem. To właśnie sprawiło, że wybrał się rowerem odwiedzić rodzinne Sobolewo. Był rok 1942. Jako polskiego panka zakłuli go bolszewiccy partyzanci.
Filipowszczyzna, Czyste, Piaskowatka, Płaszniahi, Horowatka, Hołubicze... W tych miejscowościach toczy się akcja ostatniej już części historii Włodzimierza i Florentyny Aksiuczyców, dziadków Lecha Aksiuczyca mieszkającego w podzielonogórskim Czarkowie, który losy ich odtworzył i opisał. Wszystkie te miejscowości znajdowały się w województwie wileńskim w rejonie miasta Dzisna.
Przed tygodniem opisaliśmy okoliczności, w jakich Włodzimierz i Florentyna wraz z czworgiem dzieci musieli pogodzić się z nowymi granicami Kresów II Rzeczpospolitej. Rozpoczynali wszystko od zera. Nie mieli nawet polskiego obywatelstwa, na które musieli czekać pięć lat, mimo że rodzina pielęgnowała polskie tradycje i kulturę.
- Podczas poszukiwań korzeni mojej rodziny odwiedziłem Hołubicze i Czyste, które leży w centrum Puszczy Hołubickiej - opowiada pan Lech. - W tej ostatniej miejscowości są jedynie dwa zamieszkałe domki. Udało mi się zlokalizować, gdzie leżała Filipowszczyzna. Tylko regularny układ drzew świadczy, że tu były gospodarstwa i mieszkali ludzie. W Płaszniahach też już nic nie ma, odnalazłem je w puszczy, trzy kilometry od mostka na rzeczce Czyścianka. Wioski i majątki ziemskie znikły albo podczas wojny w wyniku pacyfikacji wsi wspierających partyzantkę, albo przy akcji kolektywizacji rolnictwa.
rodzina Aksiuczyców znów znalazła się niemal bez środków do życia
Cóż, Włodzimierzowi, zawodowemu wojskowemu, w rolnictwie szło średnio. Pierwszą przystanią Florentyny i Włodzimierza był majątek Filipowszczyzna. Tu Włodzimierz został zarządcą majątku. Na starcie wsparł ich tysiącem dolarów Ludwik Ragino, brat Florentyny, który mieszkał za oceanem. Była to kwota poważna, umożliwiająca zakup dobrego gospodarstwa. Niestety, dziadek wymienił dolary na polskie marki, które padły ofiarą galopującej inflacji. Gdy w roku 1924 przeprowadzono reformę walutową, markę wymieniono na złote w takim stosunku, że rodzina Aksiuczyców znów znalazła się niemal bez środków do życia. Przez następne pół wieku Ludwik służył swej siostrze pomocą.
W Filipowszczyznie przyszło na świat czworo dzieci: Eugeniusz (1923), Waldemar (1924), Mieczysław (1925), Maria (1926). W roku 1928 dwaj średni chłopcy zmarli. W ciągu jednej nocy, na szkarlatynę. Już w Czystem urodziła się Teresa (1930), a w Piaskowatej Antoni (1935), jako ostatnie, dziesiąte dziecko Florentyny i Włodzimierza.
- Babcia opowiadała mi, że gdy żyli w miejscowości Czyste, miało miejsce zabawne zdarzenie - opisuje pan Lech. - Gdy w domu był tylko nastoletni tato, przyszły Cyganki. Dowiedziały się, że jest po świniobiciu i na strychu wędzą się szynki. Nastraszyły go, że jeżeli nie da im całej szynki, to będzie miał żonę z jednym biustem. Tato szynkę oddał...
Myśleli, że gorzej być nie może. Mogło...
Po 17 września 1939 rodzina Aksiuczyców rozpoczęła życie w Płaszniahi. Skromny domek, ledwie kilka chałup w okolicy. Zdaniem pana Lecha dziadek celowo "zapadł" wśród mokradeł Puszczy Hołubickiej, by nie wyszła na jaw jego służba w carskiej armii i dezercja z Armii Czerwonej. A był to czas terroru. Polacy, którzy pracowali na państwowych posadach, mieli majątek ziemski lub "kapitalistyczne" pochodzenie, byli wywożeni. Mieszkanie w skromnej chacie na bagnach było w oczach komunistycznego okupanta cnotą. Aksiuczycowie żyli tu skromnie. Żywiła ich głównie puszcza. Kobiety zbierały runo, a mężczyźni polowali. Myśleli, że gorzej być nie może. Mogło.
- Którejś nocy ojciec wyjechał do młyna - opowiada pan Lech. - Po południu przyjechało dwóch znajomych dziadka, chcieli kupić suszone liście tytoniu. Jeden wlazł na strych po tytoń, gdzie był też suszony len. Przyświecał sobie zapałkami, zapalił zawartość strychu i cały dom... Gdy ojciec wrócił z mąką, domu już nie było. Uratowano trochę drobiazgów i drewniany kuferek mojej mamy Jadwigi z posagiem. Wśród uratowanych drobiazgów był ozdobny klucz, którym zamknęli swój dworek w Sobolewie...
W tej okolicy obowiązywały dwa prawa - partyzantów rosyjskich i Niemców. To nie było życie.
- Moi rodzice mieszkali już razem - tłumaczy pan Lech. - Ślub wzięli w lutym 1941 w kościele w pobliskiej Bobrowszczyźnie. Po pożarze naszą rodzinę przyjął pod swój dach Kozakiewicz z Horowatki. Była to mała posiadłość na uboczu, systematycznie nachodzona przez partyzantów rosyjskich. W tej okolicy obowiązywały dwa prawa - partyzantów rosyjskich i Niemców. To nie było życie. Najpierw do Hołubicz przeprowadzili się moi rodzice, a po kilku miesiącach dziadkowie z resztą familii. Później dowiedzieli się, że Kozakiewicz został zamordowany przez partyzantkę sowiecką.
Hołubicze były małym miasteczkiem, siedzibą gminy. Było sześć prowadzonych przez Żydów restauracji, kilka sklepików oraz bogate życie towarzyskie. 40 proc. mieszkańców stanowili Polacy. Białorusini i Żydzi - po 30 proc., ale byli także Tatarzy. Niemcy wyznaczyli Włodzimierza na zarządcę majątku rolnego Hołubicz. Po latach, gdy pan Lech był w tej wiosce, usłyszał, że jako zarządca niejedną rodzinę uratował przed głodem.
19-letni Eugeniusz, romantyk i wielbiciel historii, postanowił odwiedzić rodzinne Sobolewo, którego wcześniej nie miał okazji widzieć, bo istniała granica polsko-radziecka. W sierpniową niedzielę wsiadł na rower i ruszył w drogę. Na pierwszy etap podróży wziął na ramę mamę pana Lecha, która chciała odwiedzić swoich rodziców w Nakole. Dotarli tam, zjedli wspólnie obiad i Eugeniusz ruszył już w dalszą podroż sam, do rodzinnego dworku.
Gdy po kilku dniach syn nie wracał, matka Florentyna ruszyła piechotą do Sobolewa. Wypytywała. Wreszcie jedna stara kobieta powiedziała: "Panienko, twój syn nie żyje, jest zakopany w tamtym lesie"...
No i ten łup - rower i buty. Został zakłuty bagnetami...
- Babcia gołymi rękoma rozkopała świeżą mogiłę syna - mówi pan Lech. - Powoli z rozmów w sąsiedniej wiosce dowiedziała się, co się stało. Wujek nie dojechał do rodzinnego domu. Młodzieniec na dobrym rowerze i w dobrych butach wzbudził w partyzantach podejrzenie. Nie uwierzyli w jego sentymentalne motywy. Przyjechał syn byłych właścicieli ziemskich, a więc "wróg ludu pracującego". No i ten łup - rower i buty. Został zakłuty bagnetami...
Florentyna wróciła do Hołubicz, zawiadomiła rodzinę i przyjaciół. Około 20 osób ruszyło furmankami zorganizować katolicki pogrzeb. Został pochowany w Pierebieżkach. Do jego grobu włożono ozdobny klucz od drzwi wejściowych do rodzinnego dworku w Sobolewie.
Polacy, którzy nie zostali wywiezieni na Syberię, byli zdezorientowani
Po tej tragedii Florentyna poczuła potrzebę zobaczenia pozostałych swoich dzieci - Wali, Heleny, Anny i Teresy, które przebywały w oddalonym o 350 km miasteczku Słonim. Dwie z sióstr wyszły za braci Fursów, a później chciały wyrwać pozostałe siostry z bagien, ściągając je do miasta. Już w Słonimiu Florentyna dowiedziała się, że jedna z córek zmarła przy porodzie. Zrozpaczona, wraz z 12-letnią Teresą, wyruszyła w pieszą, trzytygodniową podróż powrotną ze Słonimia do Hołubicz.
W Hołubiczach wszystkie rodziny żydowskie zastały wymordowane. Polacy, którzy nie zostali wywiezieni na Syberię, byli zdezorientowani, w tak daleko na wschód wysuniętej wsi partyzantka polska nie istniała...
W tym czasie, 16 lutego 1943, urodził się pan Lech, autor naszej opowieści. Został ochrzczony w drewnianym kościółku w Podświle. Kilka miesięcy później jego ojciec został aresztowany przez Niemców za kontakty z partyzantami. A po kilkudniowym ciężkim śledztwie zakwalifikowany na wyjazd do Niemiec z przeznaczeniem do robót przymusowych. - Mama oświadczyła, że nie opuści męża i zgłosiła się dobrowolnie na wyjazd. Ojciec do pociągu był doprowadzony z aresztu, a mamę, ze mną na rękach, odprowadzała babcia Florentyna. Ludzie byli ładowani do wagonów bydlęcych i w takich warunkach mieli jechać dwa tysiące kilometrów. Było wiadomo, że nie dojechałbym do celu żywy. "Mamo, weź Lecha" - poprosiła moja mama. Babcia Florentyna mnie wzięła. Tak rozdzielono mnie z rodzicami. Praktycznie na całe życie... - dodaje pan Lech.
Babcia miała nadzieję, że mąż ich dogoni i załadowała na wóz nędzny dobytek
Były to ostatnie miesiące na Kresach. Florentyna i Włodzimierz już wiedzieli, że Sowieci zajmą wschodnie kresy. A bali się bardziej władzy sowieckiej niż niemieckiej. Postanowili wcześniej opuścić strony rodzinne i wyruszyć na zachód. Zgłosili władzom niemieckim chęć wyjazdu.
Pewnego dnia Niemcy z godziny na godzinę zarządzili ewakuację przed nadchodzącym frontem, akurat Włodzimierza nie było w domu. Babcia miała nadzieję, że mąż ich dogoni i załadowała na wóz nędzny dobytek, troje najmłodszych dzieci - Marysię, Teresę, Antoniego - oraz rocznego Lecha i ruszyła na zachód...
Takie było pożegnanie Lecha Aksiuczyca z Kresami.
P.S. W tekście wykorzystałem Wspomnienia Lecha Aksiuczyca.