O ludziach z Koropca w Bogaczowie... To tam był ich dom
- Po kościele spacerowało się wzdłuż drogi, która ciągnęła się równolegle do rzeki, to był dla nas taki bulwar - Katarzyna Bandziak z Bogaczowa opowiada jak to było w jej rodzinnym Koropcu. - Tam chłopcy, dziewczęta się oglądali. Trzeba było dobrze wyglądać.
- Gdy zamykam oczy widzę wszystko jak żywe, ścieżki, którymi chodziłam, twarze sąsiadów, dom... - mówi Katarzyna Bandziak z Bogaczowa. - Pięknie tam było. Pagórki, rzeka Koropiec i dalej płynący zakolami Dniestr. Oto kraina mojego dzieciństwa.
Gdzie leży kraina dzieciństwa pani Katarzyny? To Koropiec na Ukrainie, w obwodzie tarnopolskim. Przed wojną była to siedziba gminy wiejskiej w powiecie buczackim, województwie tarnopolskim. W 1929 roku gmina liczyła 5.366 obywateli.
Dobrobyt na morgi
Większość mieszkańców trudniła się rolnictwem. Jak ktoś miał sześć, siedem mórg ziemi uchodził za bogacza i szczęściarza, ale i te jedno, dwumorgowe nie należały do rzadkości. Takie pola jak rozrzucone kolorowe chusteczki.
- Naród był pracowity i dawaliśmy sobie radę - dodaje pani Bandziak. - Na jedno z naszych pól, taki skrawek, trzeba było iść 12 km. Szło się z wałówką, na cały dzień. Było oczywiście trochę biedy, były ze dwie kobiety chodzące, jak to się u nas mówiło, za proszonym chlebem. I wyprosiły. Zawsze im ktoś coś dał, nie pozwalaliśmy tym rodzinom zginąć.
Dwie główne drogi dzieliły miejscowość na cztery części. Ta bardziej reprezentacyjna biegła wzdłuż rzeki. Nazwa "Koropiec" była zastrzeżona tylko dla ścisłego centrum, pozostałe miały swoje własne miana - Łęgi, Przewoźca, Wagnerówka i Podciemne. Na drugim brzegu Koropca było raptem kilka gospodarstw połączonych z centrum kładkami. Zdecydowaną większość stanowiły rodziny ukraińskie (rusińskie) i bardzo wiele mieszanych. Wtedy to nie było jednak ważne. Będący naszym przewodnikiem po koropieckim Bogaczowie Mariusz Czechowski także przyznaje się do domieszki ukraińskiej krwi. To było standardem.
- Cała wieś spotykała się oczywiście w niedzielę, na mszy - dodaje pani Katarzyna. - A we wtorki na targowym placu. Tam następowała wymiana nie tylko towaru, ale i informacji. Zjeżdżali się ludzie z okolicznych miejscowości. Po mszy, kto tylko z mężczyzn mógł, szedł do szynku. Mógł? To znaczy kogo było na to stać.
Gdy przed laty, jako mały chłopiec, byłem z ojcem w Wysokiej mówił mi po kolei, gdzie, kto mieszka
Tylko przy tej jednej ulicy były dwa sklepy. Do tego we wsi kolejne dwa z materiałami, gotowych ubrań nie sprzedawano. I sklep ze skórą.
Koropieccy ludzie
O ludziach z Koropca w Bogaczowie i w pobliskiej Wysokiej mówi się krótko - koropieccy.
- Gdy przed laty, jako mały chłopiec, byłem z ojcem w Wysokiej mówił mi po kolei, gdzie, kto mieszka - opowiada Mariusz Czechowski, nasz przewodnik po koropieckim Bogaczowie. - I spacer skończył się tym, że tylko w dwóch, czy trzech domach mieszkali ludzie, do których nie powinienem mówić wujku lub stryjku.
Najwspanialsza pamiątka po koropieckiej przeszłości znajduje się w bogaczowskim kościele. To obraz Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, przywieziony stamtąd, jak mówiono tutaj przez lata, "z domu". W Koropcu zajmował poczesne miejsce w prawym bocznym ołtarzu konsekrowanego w 1882 kościoła pw. św. Mikołaja. Jak chce legenda obraz został "porwany" przez Turków w dobie wojen polsko-tureckich. Król Wiśniowiecki odkupił go za tyle srebra ile obraz ważył. Inna wersja tej opowieści mówi, że mimo starań najeźdźcy nie mogli załadować świętego obrazu na wóz. Polacy to wykorzystali wykupując podobiznę Matki Boskiej za zebrane złotem.
Obraz, przedstawienie "Marii pocieszycielki strapionych", to olej na płótnie namalowany prawdopodobnie w drugiej połowie XVII wieku. Do obrazu ze sceną adoracji dodano ozdobną sukienkę składającą się z ośmiu części. Gdy do Koropca weszli sowieci obraz został ukryty przez rodziny Jaworskich, Małachowskich, Kwietniów...
Te godziny słuchania starszych zastępowały telewizję, tylu ciekawych rzeczy można było się dowiedzieć
- Kościół to było najważniejsze miejsce we wsi, gdy ksiądz coś powiedział to było święte - dodaje.
Innym budynkiem zwracającym uwagę był pałac rodziny Badenich zbudowany po 1893 roku w stylu neorenesansowym. Wcześniej w tym miejscu stał pałac Mysłowskich. Rezydencję otaczał park krajobrazowy.
Z piecem w centrum
Dom rodzinny pani Katarzyny był drewniany, kryty strzechą. Ale jej mąż miał już szykowny, kryty blachą. A to wszystko dlatego, że jego rodzina uchodziła za zasobną, mama dostawała pokaźną rentę po ojcu, który zginął podczas I wojny światowej. Wewnątrz budynku dwa pokoje, komora i najważniejsze miejsce, piec. To przy nim we wszystkie jesienne i zimowe wieczory się przędło. Często schodzili się sąsiedzi. Te godziny słuchania starszych zastępowały telewizję, tylu ciekawych rzeczy można było się dowiedzieć...
Bo i to ci młodzi byli gorsi, na nich bardziej działały te wszystkie nacjonalistyczne hasła.
- Naprawdę nie było podziałów narodowościowych - dodaje. - Obie nacje miały swoje miejsce spotkań, czytelnię. Ojciec przyjaźnił się z sąsiadem Ukraińcem. Ten ostrzegł go już w czasach, gdy szalały bandy UPA żeby uważał, nie nocował w domu. Później chciał go za pomaganie Polakom zabić jego własny zięć. Bo i to ci młodzi byli gorsi, na nich bardziej działały te wszystkie nacjonalistyczne hasła.
Jeszcze jedna opowieść o tolerancji. Przez lata, wieki, gdy w środku wsi spotykały się dwie procesje, katolicka i prawosławna, ich uczestnicy kłaniali się sobie i szli w pokoju. Później trwał już wyścig, która pierwsza, która ważniejsza. Proporcjonalnie do liczby mieszkańców były tutaj dwie cerkwie (a w 1938 roku zaczęto budować trzecią), kościół i bożnica.
Tam chłopcy, dziewczęta się oglądali. Trzeba było dobrze wyglądać.
Na ulicy, przy której mieszkała pani Katarzyna mieściła się szkoła czteroklasowa. Wiele dzieci tylko ją mogło skończyć, gdyż później musiały pomagać w gospodarstwie. Pani jeszcze wspomina czasy jak chciała pięknie się ubrać i mama sprzedawała jajka, aby dla niej, najmłodszej odłożyć trochę grosza na materiał. Na spódnicę i wyszywaną bluzkę. - Bo po kościele spacerowało się wzdłuż drogi, która ciągnęła się równolegle do rzeki, to był dla nas taki bulwar - tłumaczy pani Katarzyna. - Tam chłopcy, dziewczęta się oglądali. Trzeba było dobrze wyglądać. Stąd czasem buty w ręku się niosło i ubierało dopiero przed samym kościołem. Aby po drodze się nie ubłociły.
Domy były niebieskie
A oto relacja z Koropca, która znajduje się na stronie www.ornatowski.pl. "Domy w Koropcu były lepione z gliny i kryte strzechą. Ściany ich malowano na kolor jasnoniebieski, a fundamenty i ziemię w mieszkaniu na żółty i ceglasty. Chaty malowano kilka razy w roku, więc zawsze wyglądały schludnie. Przed zimą stawiano jako ochronę przed mrozem zahatę: sięgające do strzechy przemyślnie poustawiane wokół każdego domu belki, za które kładziono w kilku warstwach słomę lub liście. W centrum stał wielki jak na owe czasy budynek murowany, w którym mieściły się dwa sklepy.
Powodzeniem cieszył się także Dieszek
Budynek Urzędu Gminnego, tak jak inne chaty, ulepiony był z gliny, kryty strzechą i z klepiskiem w środku. Personel składał się z wójta Polaka i sekretarza Rusina... Pieczę nad zdrowiem mieszkańców dzierżyło trzech lekarzy - polski, ruski i żydowski. Narodowość lekarzy była w tym wypadku sprawą drugorzędną, liczyło się przede wszystkim to, ile brali za usługę. Najbardziej wzięty był doktor Kronberg, bo brał trochę mniej, choć tylko od najbliższych sąsiadów i to w ścisłej tajemnicy, żeby nie robić konkurencji pozostałym. Powodzeniem cieszył się także Dieszek - zwykły ruski chłop, który liznął trochę medycyny w armii austriackiej, gdzie był sanitariuszem...
Dzięki hrabiemu Stefanowi Badeniemu Koropiec był osadą wyjątkowo uprzywilejowaną. W jego majątku wielu ludzi znajdowało zatrudnienie. Wszyscy byli ubezpieczeni i dobrze opłacani; oprócz pensji brali też wynagrodzenie w naturze - mleko, zboże, siano... Na Świętego Mikołaja dzieci jego pracowników dostawały w prezencie skórzane buty i inne drogie prezenty. Żyli znacznie lepiej od zamożnych gospodarzy.
Hrabia nie szczędził także pieniędzy dla dobra ogółu. Założył zapomogowo-pożyczkową "Kasę Stefczyka", z jego inicjatywy położono w osiedlu trotuary, zadbał o to, by uczniowie dostawali codziennie w szkole szklankę ciepłego mleka. Jego dzieci, Jaś i Zosia, nie gardziły towarzystwem dzieci z biednych rodzin i sierot...".
Potrzebny był bolszewikom jej dom, chcieli się Polki pozbyć.
Bo była pyskata
- Do tego zdjęcia, z 1914 roku, jestem szczególnie przywiązany, to moja babcia Hanna Łukasiewicz - opowiada wertując rodzinny album Henryk Wasyłyk. - Gdy mieszkańcy Koropca wyjeżdżali na zachód została, aby pilnować domu i czekała na męża, który nie wrócił z wojny. Dom był okazały, gdyż jego połowę zajmowała szkoła. Ledwie dostała wiadomość o moich narodzinach w 1948 roku, gdy wezwano ją na milicję. Potrzebny był bolszewikom jej dom, chcieli się Polki pozbyć.
Zrobili przeszukanie i na strychu znaleźli portret Piłsudskiego, który został z czasów polskiej szkoły. A, że babcia zawsze była pyskata... Przesłuchali i skazali na obóz. Jednak babcia nie przeżyła drogi na zsyłkę, gdyż jechała tylko w tym, co miała na sobie w chwili zatrzymania. Nie spodziewała się. Jak sąsiedzi przyszli do domu w piecu jeszcze się paliło...
I pan Henryk snuje kolejne opowieści. O tym jak sąsiad, były kucharz hrabiego Badeniego zorganizował kurs kulinarny dla bogaczowskich pań i panien. Na fotografii widać spotkanie absolwentek. Dla Wasyłyka to zainteresowanie przeszłością, poszukiwanie korzeni jest czymś naturalnym dlatego stare fotografie są starannie poukładane w albumach. I każde z nich to opowieść. Przekazywana z pokolenia na pokolenie.
Czytał ustami
Kolejny bogaczowski dom. A właściwie koropiecki. Tym razem po kolejne albumy z rodzinnymi fotografiami sięgnęła Maria Kwiecień. Na zdjęciach ona i brat - Michał Kaziów. To postać niebanalna, patron Radia Zachód. Urodził się 13 września 1925 w Koropcu, zm. 6 sierpnia 2001 w Zielonej Górze. Był pisarzem, publicystą, dziennikarzem radiowym. I do każdej z tych profesji należy dodać przymiotnik "niezwykły". 5 października 1945 w wyniku wybuchu miny stracił wzrok i obie ręce.
gdy złapali Polaka jechał na roboty, a Ukraińców dawali do esesów
Ukończył polonistykę na Uniwersytecie Adama Mickiewicza, a następnie napisał i obronił pracę doktorską. Był autorem kilkunastu powieści, zbiorów opowiadań i opracowań naukowych. W świecie niewidomych był pionierem czytania naskórkiem górnej wargi, a z jego doświadczeń korzystali Francuzi i Amerykanie. - Brat podczas łapanki wpadł w ręce Niemców, którzy wywieźli go na roboty - opowiada pani Maria. - Wówczas, gdy złapali Polaka jechał na roboty, a Ukraińców dawali do esesów (oddziały SS Galizien). Mój brat się schował, ale zagrozili, że jeśli się nie zgłosi zabiorą wszystkich...
Strony rodzinne wydają jej się dziś rajem. Przede wszystkim za sprawa zróżnicowanego pejzażu, przypominającego nieco Bieszczady. Do tego rzeka Koropiec wpadająca do Dniestru, który w okolicy pięknie meandrował. Szachownica pól, brogi przy domach, pasące się bydło. Jak na obrazku. - Pamiętam też ochronkę, do której chodziłam - kontynuuje pani Maria. - Prowadziły ją siostry zakonne i nie było to tylko przedszkole. Przychodziła tam także młodzież, która uczyła się szyć i gotować.
Wybrano Bogaczów, bo stąd bliżej do kolei, do przodków
I przypomina sobie opowieści rodziców, którzy do Bogaczowa przyjechali tylko na trochę, może na pół roku, aż sytuacja na wschodzie się nie oczyści. Nawet, gdy w Wysokiej zmarł pierwszy człowiek z Koropca, pochowano go w Bogaczowie, mimo że w tamtej miejscowości także był cmentarza. Wybrano Bogaczów, bo stąd bliżej do kolei, bo zmarłego miano przecież też zabrać tam, do domu, gdzie leżały pokolenia przodków.
z jednego z wyjazdów na Ukraine, przywiozłam woreczek z koropiecką ziemią
Całkiem inna ziemia
Klucze od bogaczowskiej świątyni dostajemy od Czesławy Nahaczewskiej, która opowiada o swoich podróżach do Koropca, o tęsknocie rodziców za rodzinnymi stronami i o tym jak ojciec nazywa ją żartobliwie Niemką, bo ona jest już stąd, z Bogaczowa. - Na prośbę rodziców, z jednego z wyjazdów na Ukraine, przywiozłam woreczek z koropiecką ziemią - dodaje. - Rzeczywiście jest inna. Całkiem inna...