Niemiec uderzył mamę w twarz, a gdy upadła, zaczął kopać
- Niemiec uderzył mamę w twarz, a gdy upadła, zaczął kopać. Ja się przestraszyłem i wybiegłem z domu. Jak wróciłem, mama leżała we krwi i prosiła o wodę - Marian Kubiszyn z Mirostowic Dolnych płacze, choć od tamtych chwil minęło 70 lat.
Czołhańszczyzna to wieś między Tarnopolem a Zbarażem. Jakieś sto numerów. Połowa Polaków, połowa Ukraińców. To tu od dawien dawna, z dziada pradziada, mieszkała rodzina pana Mariana (rocznik 1931).
- Z dziadków pamiętam tylko tego od strony mamy, Marcina Marchewkę. Laskę mu podawałem, jak przyszedł do nas, z tymi swoimi dużymi włosami. Ja wtedy ledwie dreptałem - opowiada pan Marian. Jego rodzice - Franciszek Kubiszyn (1891) i Maria Marchewka (1893) - pobrali się w roku 1920. Doczekali się trzech synów. Pierwszy na świat przyszedł Jan (1921), później Michał (1923) i wreszcie Marian.
Mięso było tylko na święta, Wielkanoc i Boże Narodzenie, a i to nie zawsze
- Nasz dom był z gliny, kryty strzechą. Zbudował go ojciec. Nie było podłogi, tylko klepisko, glina posypana piaskiem. Sień i dwie izby. W jednej się spało i jadło, druga służyła jako spiżarnia - opisuje pan Marian. - Mieliśmy pięć mórg, jedna morga i trzy ćwierci to będzie hektar. Siało się żyto, pszenicę, jęczmień, grykę, owies, sadziło ziemniaki. Był jeden koń, krowa i jałówka, jedna albo dwie świnie, ze 20 kur. Najbogatszy człowiek we wsi miał 24 morgi, nazywał się Chabza. Mój ojciec nieraz u niego pracował, młócił.
Maria Kubiszyn prowadziła dom. - Co jedliśmy? Różnie. Kluski, kaszę białą, jaglaną, gryczaną, pęczak, nieraz ze smalcem albo z mlekiem. W niedzielę mama zawsze gotowała pierogi z ziemniakami i serem. Mięso było tylko na święta, Wielkanoc i Boże Narodzenie, a i to nie zawsze - wspomina pan Marian.
Dziś za garnitur trzeba dać trzy metry pszenicy, a wtedy półtora
Franciszek Kubiszyn był sklepikarzem. - Jakby współwłaścicielem. Każdy z chłopów się składał po parę złotych i zrobili sklep. A ojca wzięli na sprzedawcę, bo był uczciwy człowiek - podkreśla pan Marian. I do dziś pamięta ceny towarów. Kilogramowy chleb kosztował 27,5 gr, papieros sport 5 gr za sztukę, kilogram cukru 1 zł, kilogram masła 4 zł, kilogram kiełbasy 1,80 zł, a krakowskiej 2 zł, metr pszenicy 18-22 zł, garnitur 25-30 zł. - Żaden syn chłopa nie miał garnituru droższego niż za 30 złotych. Ale ubranie było tańsze niż teraz. Dziś za garnitur trzeba dać trzy metry pszenicy, a wtedy półtora - wylicza pan Marian. Koszula kosztowała 1,20-1,50 zł, rower 80-120 zł (najdroższy był Kamińskiego - 150 zł), dobra krowa 80-120 zł, a koń dla wojska, dla kawalerii, to nawet 800 zł (tyle, co morga ziemi).
- Ja się bawiłem z kolegami w ganianego, w wojnę, graliśmy w klasy. Z zabawek to miałem tylko taką piłkę gumową, jak duże jabłko. Podczas żniw chodziliśmy na półkolonie do sali ludowej. Tam pani opiekowała się dziećmi, zabierała nas na wycieczki, na spacery do lasu, uczyła piosenek - wylicza pan Marian. - Od 1938 roku byłem też pastuchem. Pasłem krowy, nasze i cioci. Prowadziłem je na sznurku, daleko.
W tym samym roku siedmioletni Marianek poszedł do szkoły. - Nauczycielem był Józef Nawarecki. Znał się z moim ojcem, lubił mnie. Zresztą ja dobrze się uczyłem, miałem dobre oceny - przyznaje.
(...) Nie, jednak trochę gorzej było.
17 września 1939. - Słychać było szum na głównej ulicy w sąsiedniej wsi Stupki koło Borek Wielkich. A na drugi dzień przez Czołhańszczyznę jechały czołgi, kuchnie polowe, samochody, na koniach kawalerzyści, prymitywni, obdarci. "Na Giermana idiom" - kłamali - relacjonuje pan Marian. - Za Ruskich ludzie, którzy wcześniej pracowali na folwarku, mieli trochę lepiej. Dostali kawałek ziemi, pędzili samogonkę, więc mogli pohandlować. A przed wojną fornal dostawał rocznie cztery fury słomy na opał, 12 kwintali zboża, 100 złotych na buty. I litr mleka dziennie, jeśli miał małe dzieci. Nam się żyło tak jak wcześniej. Mieliśmy konia, krowy, ojciec musiał zdawać kontyngent... Nie, jednak trochę gorzej było.
Pan Marian mówi, że jedną kobietę z Czołhańszczyzny wywieźli na Sybir. - Jakoś na wiosnę 1941, chyba w marcu, błoto takie było - przypomina sobie. - Nazywała się Maria Markowicz, jej mąż Tomasz był kapralem. Przyjechali w nocy, dobijali się do drzwi, w godzinę musiała się spakować.
Wtedy Niemiec uderzył mamę w twarz, a gdy upadła, zaczął kopać.
22 czerwca 1941 przyszli Niemcy. - Jak wypowiedzieli wojnę Ruskim, to mnóstwo wojska uciekało na wschód. Samochodami, motocyklami, pieszo... U nas wymieniali buty. Na górce zatrzymał się czołg i strzelał do tych Niemców. Później zostawili go i uciekli - dodaje pan Marian. - 23 czerwca Niemcy już byli w naszej wiosce. Po pół roku, po roku zabierali ludzi na roboty. Mojego brata Jana wzięli do kopalni do Gliwic. Zwolnili go w 1943, jak zachorował na serce. A brat Michał musiał służyć na folwarku.
Któregoś dnia w kwietniu 1943 Michał nie pojawił się w robocie, bo wraz z ojcem poszedł siać. Mieli nadzieję, że nie będzie kontroli w folwarku, że się uda... - Ale zjawili się u nas ukraiński sołtys Antoni Czubka z Niemcem po cywilu. Pytali mamę, dlaczego syn nie jest w pracy. Tłumaczyła, że poszedł zasiać, bo kontyngenty trzeba zdać. Wtedy Niemiec uderzył mamę w twarz, a gdy upadła, zaczął kopać. Ja się przestraszyłem, wybiegłem z domu i ukryłem się w wysokim zielsku. Jak wróciłem, mama leżała we krwi i prosiła o wodę - pan Marian zaczyna płakać... - Potem Michał już nie zwalniał się z pracy.
kto będzie miał w garnuszku cukier, to dostanie kawę, a kto nie, to mleko.
Pan Marian nie ukrywa, że to był najgorszy czas. I głód. - U nas był tylko chleb, gotowało się cukrowe buraki i piło się ten wywar, taką juszkę. Współcześni ludzie nie potrafią sobie tego wyobrazić - przekonuje. - Do komunii poszedłem w 1942 roku, za Niemca. Boso. Nie miałem nic. Ani książeczki, ani różańca, ani bukietu. Ksiądz mówił, żeby przynieść garnuszek. I kto będzie miał w garnuszku cukier, to dostanie kawę, a kto nie, to mleko. Ja nie miałem w garnuszku cukru, bo u nas nie było. Ale jeden kolega mi trochę odsypał, drugi i też dostałem kawę.
Rosjanie wkroczyli po raz drugi. - 7 marca 1944 poszliśmy na mogiłki. Patrzymy - łuna. Już Ruskie były w Zbarażu. Postaliśmy chwilę i poszliśmy spać. Wstajemy rano, już Ruskie idą. I pytają, czy daleko do Berlina... - uśmiecha się pan Marian. - Jak do naszej wioski przyszli 8 marca, to Tarnopol wzięli chyba dopiero w połowie kwietnia. Ale to był strach! Przez dwa tygodnie niemieckie samoloty trzy razy dziennie bombardowały okolicę, bo tam stały ruskie moździerze, cekaemy, działa przeciwpancerne... Momentami pierwsza linia frontu była kilometr od nas. Ruscy zabrali do wojska obu braci. Michała w kwietniu, a Jana na początku maja.
Zawieźli nas do Opola i zakwaterowali w domu, którego gospodarz był w partii hitlerowskiej.
Rok później Maria i Franciszek Kubiszynowie wraz z synem Marianem opuścili rodzinne Kresy. - Podstawili nam furmanki. Załadowaliśmy zboże, ziemniaki, mąkę, sprzęty, narzędzia i zawieźli nas na stację kolejową do Borek Wielkich. Na drugi dzień przyszły wagony węglarki i 22 maja po obiedzie wyjechaliśmy - wspomina pan Marian. Transport zatrzymał się jeszcze w miejscowości Jeziorna pod Tarnopolem, skąd 24 maja ruszył na zachód. - Zawieźli nas do Opola i zakwaterowali w domu, którego gospodarz był w partii hitlerowskiej. Mówili, że go wyeksmitują, a my zostaniemy. Ale tak się nie stało.
Przez dziewięć miesięcy Kubiszynowie mieszkali we wsi Dębie pod Opolem. W tym czasie odnalazł się Michał. - W wojsku był przy moździerzach. 1 maja 1945 został ranny tak mocno, że musieli mu nogę odciąć, bo rzuciła się gangrena. Był w szpitalu w Bydgoszczy. Ojciec się o tym dowiedział i tam pojechał. Brat wrócił do nas - podkreśla pan Marian.
Byłem tam przez tydzień. Mam zdjęcia z mojej wioski. Naszego domu już nie ma (...)
Spod Opola rodzina ruszyła w dalszą drogę. - Na samą Wielkanoc 1946 przyjechaliśmy do Żar. Zajęliśmy gospodarstwo, siedem hektarów. W Mirostowicach Dolnych osiedliliśmy się 18 maja 1946 i mieszkamy do dziś - relacjonuje pan Marian. - Tu odnalazł nas Jan, który w wojsku pracował w sztabie, bo był piśmienny. Ale najpierw pojechał szukać na wschód. Mieszkał u ciotki. Potem trafił do Opola, ale nas już tam nie było. Dowiedział się, że jesteśmy pod Żarami i dołączył do nas.
13 lat temu pan Marian odwiedził rodzinne strony. - Byłem tam przez tydzień. Mam zdjęcia z mojej wioski. Naszego domu już nie ma, ale spotkałem dawnych kolegów Ukraińców - mówi i pokazuje fotografię szkoły, do której chodził. - Popłakałem się ze wzruszenia...