"My, Polacy oznakowani literką "P", nie mieliśmy takiego prawa"
Dostaliśmy odzież roboczą: spodnie, bluzę i drewniaki. I znaczek informujący o narodowości - opowiada Marian Gładysz, który jako 16-latek trafił z rodzinnego Starego Skałatu do obozu pracy w Niemczech.
Obóz znajdował się w polu. Wokół las. Z jednej strony tory stacji towarowej, dochodzące do samego ogrodzenia. Teren z podwójnym ogrodzeniem, ze zwojami drutu kolczastego pomiędzy. Brama wjazdowa, dalej po obu stronach długie baraki, podzielone na sztuby - każda na osiem osób. Ponieważ nas z jednej miejscowości było ośmiu, poprosiliśmy o wspólne zakwaterowanie. Każdy dostał pryczę, siennik, poduszkę wypełnioną słomą i koc. Na środku stał piecyk, w którym zimą paliło się węglem lub brykietem. W rogu szafa na odzież prywatną. Po zakwaterowaniu otrzymaliśmy odzież roboczą: spodnie, bluzę i drewniaki (holzschuhe). Był to komplet obowiązujący na terenie obozu i zakładu pracy. I znaczek informujący o narodowości - czarne "P" na żółtym tle w czarnej obwódce, wielkości pięciu centymetrów. Musiał być trwale przymocowany do odzieży. W barakach po lewej osadzono Polaków. Po prawej Belgów, Francuzów i Holendrów (nie nosili żadnych znaczków). Pomiędzy stał barak z umywalniami i prysznicami, z których można było korzystać w wyznaczonych dniach i godzinach. Dalej barak, w którym mieściły się kuchnia i stołówka.
Przy furtce czekał kierownik. Jeśli u niego w domu coś nie grało, krzyczał, przeklinał i bił nas.
Upadłem, zaczął mnie kopać
Rano zaprowadzono nas do zakładu, gdzie mieliśmy pracować. Ustawiono w szeregu w długiej hali. Majster kazał wystąpić najwyższemu, a następnie mnie i stanąć obok niego. Tak wybrał kilka par, które będą razem pracować. Zakład był oddalony od obozu o około 4 km. Produkowano w nim silniki samolotowe. Z baraków wyprowadzano nas o godz. 5. Pracowaliśmy od 6 do 18. W tym czasie dostawaliśmy kubek kawy zbożowej, a byliśmy na czczo. Do obozu wracaliśmy o 19-19.30. Przy furtce czekał kierownik. Jeśli u niego w domu coś nie grało, krzyczał, przeklinał i bił nas. Trwało to nieraz godzinę albo dłużej. Uspokajał się, gdy się zmęczył. Wieczorem w stołówce wydawano nam porcję jedzenia na kolejny dzień i miskę wasser - zupki. Zjadaliśmy cały przydział w trakcie jednego posiłku, nie zaspokoiwszy głodu.
Nic nie mówił. Po chwili wstał, nagle zrobił krok do przodu i z całej siły uderzył mnie w twarz.
Ja z tym wysokim pracowaliśmy w pomieszczeniu, do którego z huty przywożono odlewy obudowy silników. Były ciężkie, miały 130 cm wysokości, brzegi i wszystkie profile ostre, nieoszlifowane. Musieliśmy je wyładowywać z wagonów i układać jeden obok drugiego, a później jeden na drugim. Gdy podnosiliśmy element, cały ciężar przenosił się na mnie, ranił krawędziami. Po kilku dniach moje ręce i uda przedstawiały okropny widok, nie mówiąc o bólu. Nie mogliśmy dalej pracować w takim układzie, powinniśmy mieć partnerów równych wzrostem, a ja sięgałem mu do ramion. Kolega poradził, żebym poszedł do majstra, pokazał mu ręce i poprosił o zmianę. Bałem się, ale rano przed rozpoczęciem pracy poszedłem. Nic nie mówił. Po chwili wstał, nagle zrobił krok do przodu i z całej siły uderzył mnie w twarz. Zatoczyłem się na ścianę i otrzymałem następny cios, z drugiej strony. Upadłem, zaczął mnie kopać. Dopóki byłem przytomny, zasłaniałem rękoma głowę. Gdy majster się zmęczył, wbiegł do hali, przeklinając i krzycząc: "Polacy, lenie, nie chce się im pracować! Polskie świnie! Ale ja ich nauczę, ja im pokażę, jak trzeba pracować, oni mnie zapamiętają!".
Majster był zaskoczony, uśmiechnął się i powiedział: "Cenię to, gdy ktoś myśli przy pracy".
Leżałem nieprzytomny godzinę lub dłużej. Gdy się ocknąłem, wczołgałem się do hali. Po pracy robotnicy zanieśli mnie do obozu. W krankenstube lekarz opatrzył mi rany i kazał położyć się do łóżka. Miałem wysoką temperaturę, leżałem kilka dni. Gdy gorączka spadła, wróciłem do obozu. Następnego dnia poszedłem do pracy. Tym razem w szatni miałem pomagać staruszkowi malować numery na nowych szafach. Ale on po kilku dniach zachorował i zostałem sam. Nie umiałem odręcznie malować tak samo ładnie i równo, więc sporządziłem precyzyjne szablony. To znacznie ułatwiło i przyspieszyło moją robotę. Majster był zaskoczony, uśmiechnął się i powiedział: "Cenię to, gdy ktoś myśli przy pracy".
24 grudnia 1942 - pierwsza Wigilia z dala od domu, od rodziny. Wracaliśmy z pracy głodni. Mijał nas wóz z burakami pastewnymi, niektórym udało się skraść po jednym. Po posiłku w stołówce wróciliśmy do sztuby, wyjęliśmy ukradzionego buraka, surowego podzieliliśmy na osiem części i zjedliśmy. To była nasza uczta wigilijna.
On mógł jechać do miasta tramwajem, ale my, Polacy oznakowani literką "P", nie mieliśmy takiego prawa.
Po świętach majster przeniósł mnie na nowe stanowisko pracy. Znów trafiłem na staruszka. Tam ostrzyło się, piłowało i przecinało poszczególne elementy zgodnie z dostarczoną dokumentacją. Niestety, po pewnym czasie staruszek zmarł, a majster stwierdził, że mogę pracować samodzielnie. Przed jego śmiercią odwiedził nas Belg. Zainteresował się, że ja taki młody i już zabrany od rodziny. Chyba czuł się samotny. Może miał syna w moim wieku? W każdym razie zaczął nas odwiedzać. Nieraz załatwił mi przepustkę. On mógł jechać do miasta tramwajem, ale my, Polacy oznakowani literką "P", nie mieliśmy takiego prawa. Szedł więc razem ze mną.
Gruz, zmasakrowane ciała
Na wojnie szala zwycięstwa przechylała się na niekorzyść Niemców. Wyczuwało się nerwowość i pośpiech w pracy. Pewnego dnia przez halę szedł robotnik ze skrzynią na ramieniu, oznakowany literkami "Ost". Mój pierwszy majster podbiegł z tyłu, uderzył go w plecy, podbił mu nogi w kolanach. Robotnik zachwiał się, skrzynia spadła, oszlifowane frezy, gotowe do zamontowania, rozsypały się po posadzce, popękały. "Sabotażysta! Nie chce pracować! Tak to jest z obcokrajowcami! Trzeba ich nauczyć pracy!" - krzyczał majster i kopał robotnika. Wtem ktoś złapał go za rękę. Osłupiały majster spojrzał, kto śmie go dotykać, i jeszcze głośniej zaczął krzyczeć: "Ta świnia napadła na mnie! Uderzył mnie, gdy przechodziłem! Jestem silny, nie dałem się, ale on mnie zapamięta!". Całe zajście widzieli dyrektor zakładu i przedstawiciel SS, który przyjechał na kontrolę. Kazali majstrowi uspokoić się, przestać krzyczeć i kłamać. Uporządkować dokumenty i stawić się w gabinecie dyrektora. Nie wrócił już do pracy, został zwolniony.
Pozostał gruz, ziemia, zmasakrowane ciała, rozrzucone kawałki kończyn.
Front przesuwał się na tereny niemieckie. Naloty coraz częściej uniemożliwiały pracę w zakładzie. Jednego dnia samoloty zbombardowały nasze baraki, które spłonęły. Baraki Francuzów, Belgów i Holendrów udało się ugasić i po remoncie nadawały się do zamieszkania. Zostaliśmy przeniesieni do obozu kilka kilometrów dalej, gdzie zakwaterowani byli ci z "Ost", czyli Rosjanie, Bułgarzy i inni. Było bardzo ciasno. Pomieszczenia socjalne były osobne dla nich i osobne dla nas. Osobne mieliśmy nawet wejścia do schronów. Pewnego dnia, gdy wracaliśmy z pracy do obozu, nadleciała eskadra bombowców, rozpętało się istne piekło. Biegliśmy jak najszybciej w kierunku schronów, najbliżej było wejście dla Rosjan. Ale oni nie wpuścili nas do środka. Pobiegliśmy na drugą stronę. Jeszcze nie weszliśmy do schronu, gdy rozległ się potężny huk i wstrząs, a prąd powietrza omal nie powalił nas na ziemię. Bomba trafiła dokładnie tam, gdzie przed chwilą walczyliśmy o wejście. Nikt z Rosjan nie ocalał. Pozostał gruz, ziemia, zmasakrowane ciała, rozrzucone kawałki kończyn.
Miałem przepustkę do wszystkich biur i na wszystkie wydziały oprócz jednego.
Niemcy brali do wojska już nie tylko półinwalidów, ale też młodzież, prawie dzieci, nieraz 14-letnie. Zmobilizowali trzech z czterech gońców, którzy w naszym zakładzie jeździli rowerami między wydziałami i dostarczali części maszyn, dokumenty. Następnego dnia przyszedł do mnie majster i zapytał, czy umiem jeździć na rowerze. Gdy potwierdziłem, powiedział: "W takim razie będziesz gońcem, jutro zostaniesz przeszkolony". Dostałem plan zakładu, nazwy i numery poszczególnych wydziałów, rozmieszczenia biur oraz mały kantorek z telefonem, gdzie miałem przyjmować zlecenia. Miałem przepustkę do wszystkich biur i na wszystkie wydziały oprócz jednego. Ten mnie szczególnie interesował, był specjalnie strzeżony, mało który z pracowników Niemców miał tam prawo wstępu.
Wyczuwaliśmy, jak daleko spadały bomby i wiedzieliśmy, czy jesteśmy zagrożeni odłamkami.
Przeważnie zatrudnieni tam byli mundurowi. Nikt też nie chciał o nim mówić. Był to wydział specjalny, w którym opracowywano prototypy silników, i objęty tajemnicą wojskową. Po pewnym czasie poznałem dobrze zakład i bez planu poruszałem się po nim bez problemu. Jeżdżąc po zakładzie, nieraz musiałem szukać majstrów lub kierowników w różnych miejscach, nawet w stołówce dla pracowników. Czasami, gdy już nikogo w niej nie było, a na talerzach zostały resztki normalnego jedzenia, ze strachem oglądałem się dookoła i szybko zgarniałem je, dławiąc się i spiesząc, żeby jak najwięcej tego zjeść, zanim ktoś mnie zobaczy i wygoni.
Na froncie Niemcy stale się cofali. W tym czasie zmniejszył się rygor w stosunku do obcokrajowców. Zmniejszyła się też liczba mundurowych na terenie zakładu. Bombardowania były codziennie, już nawet się do nich przyzwyczailiśmy, nie zawsze uciekaliśmy do schronów. Wyczuwaliśmy, jak daleko spadały bomby i wiedzieliśmy, czy jesteśmy zagrożeni odłamkami. Nieraz dochodziły do nas odgłosy wystrzałów. Front zbliżał się w błyskawicznym tempie.
W następnym i ostatnim już odcinku wspomnień Mariana Gładysza do obozu pracy w "Mitteldeutsche Motorenwerke" w Taucha bei Leipzig wkroczą żołnierze amerykańscy.