Moja wołyńska arkadia, beztroska wieś, ograniczona tylko przez prawa natury
Ktoś powiedział: "Czas zaciera wszelkie ślady" - tych jednak nie sposób zatrzeć - Danuta Siwiec ze Sławna wspomina cudowną wołyńską wieś. Pisze: "Na wołyńskich czarnoziemach dojrzewały zboża wyższe od rosłego człowieka".
Wychowywałam się wśród cudownych, wołyńskich krajobrazów, w kresowym, patriotycznym domu moich dziadków Pauliny i Franciszka Czyżewskich w Podhajcach, dlatego chcę opowiedzieć o wsi wołyńskiej, aby ocalić od zapomnienia to, co bezpowrotnie zniknęło z wołyńskiego krajobrazu. Opisuję to, co latami słyszałam od rodziny, mojego dziadzia, świetnego narratora, który potrafił tak plastycznie opowiadać, że jak żywe wydawały się nam sceny z Wołynia. Będzie to też relacja z moich "doświadczeń", to znaczy to, co widziałam sama wokół siebie. Byłam dzieckiem, a pamięć dziecka stanowi zagadkę, którą chcą zgłębić naukowcy, bo bardzo często dziecko zapamiętuje nawet to, co umknęło uwadze dorosłych. Ktoś powiedział: "Czas zaciera wszelkie ślady" - tych jednak nie sposób zatrzeć. Idąc więc po starych śladach, dzielę się znanymi mi realiami.
Ze spisu ludności z lat 30. ubiegłego wieku wynika, że aż 79,4 procent Wołyniaków zajmowało się leśnictwem i rolnictwem. Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku na Wołyń zaczęli przybywać osadnicy wojskowi i cywilni z różnych regionów Polski, a nawet z innych krajów. Ludzi przyciągały rozległe przestrzenie, urodzajne ziemie, bogate lasy i urokliwe krajobrazy.
Ziemia Wołyńska była domem dla Ukraińców, Polaków, Żydów i innych nacji. Te różne narodowości żyły w zgodzie ze sobą i w harmonii z urzekającą pięknem przyrodą. Ich dzieci siedziały w czteroosobowych szkolnych ławkach, a w miastach stały obok siebie kościół, prawosławna cerkiew czy też żydowska synagoga. Małe miasteczka były przeważnie opanowane przez Żydów, a oprócz typowych polskich wsi (Dębowa Karczma) były całe kolonie czeskie (Malowana), niemieckie (najwięcej w okolicach Łucka), były też wsie ukraińskie i mieszane, tak jak Podhajce, w których mieszkaliśmy.
Zanim jednak zacznę opowiadać o naszej wsi, wrócę do wspomnień z Łucka. Mieszkała tu liczna rodzina mojego dziadzia. Na święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc zjeżdżały się do stolicy województwa nasze rodziny, zamieszkałe w różnych wołyńskich miejscowościach. Zabierano mnie wczesnym rankiem na rezurekcję w katedrze. W czasie nabożeństwa rozlegały się w kościele piękne trele kanarków. Mnie, dziecku, wydawało się, że to żywe ptaszki, bo nie tylko pięknie śpiewały, ale też poruszały skrzydełkami. A prawda była taka, że organista uruchamiał urządzenie pneumatyczno-mechaniczne, które nie tylko wpuszczało powietrze do kilku wysoko brzmiących piszczałek, ale i poruszało skrzydełkami rzeźbionych w drewnie ptaszków.
Nasze Podhajce leżały w odległości około trzech kilometrów od miasteczka Targowica nad Ikwą, w gminie Jarosławicze, w powiecie dubieńskim. Była to wieś ukraińska, w której żyło kilkanaście rodzin polskich. Zabudowania dziadków znajdowały się tuż przy bitym trakcie Łuck - Dubno, w pewnym oddaleniu od wsi i ukraińskiego chutoru. Obie te narodowości - Polacy i Ukraińcy, ze wsi i chutoru - szanowały się nawzajem. Chrzcili i żenili swoje dzieci, byli dla siebie świekrami i kumami. Zdarzały się bardzo często małżeństwa mieszane. Sąsiedzi zapraszali się w gości przy różnych okazjach, a także w czasie świąt katolickich i prawosławnych. Wieczorami, po ciężkiej pracy, zbierali się na wieczórki, rozmawiali ze sobą serdecznie, ale najczęściej wieczorną ciszę urozmaicały piękne śpiewy w obu językach.
Najpierw w 1939 roku Sowieci rzucili między Polaków a Ukraińców iskrę niezgody
Ze wspomnień moich bliskich można było wywnioskować, że była to jakby arkadia, beztroska wieś, ograniczona tylko przez prawa natury. Na pewno, jak to bywa między ludźmi, zdarzały się też tu jakieś nieporozumienia, ale nie było tej nienawiści, którą zaszczepili mieszkańcom obaj okupanci. Najpierw w 1939 roku Sowieci rzucili między Polaków a Ukraińców iskrę niezgody, a gdy w 1941 przyszli Niemcy, to do tego tlącego się zarzewia nienawiści dolali oliwy.
Mój dziadzio Franciszek Czyżewski (rocznik 1890) uczęszczał do carskiego gimnazjum. Ten mądry, inteligentny, elokwentny, a zarazem bardzo skromny człowiek cieszył się wielkim szacunkiem rodziny, społeczności wiejskiej i władzy państwowej. Był urzędnikiem państwowym - zachował się oryginalny dokument. Wujek Stefan był leśnikiem, a Jan - należący do organizacji Strzelec - gospodarzem.
Dziadkowie posiadali dziesięć hektarów ziemi ornej, dwa hektary łąk i pastwisk, kilkumorgowy sad (z przewagą śliw), a w nim kilkadziesiąt uli, wiatrak do mielenia zboża (prowadziła do niego piękna lipowa aleja), olejarnię, a także wszelkie maszyny rolnicze czeskiej produkcji, zakupione w Równem. Dziadzio był światłym gospodarzem. Stosował nowoczesne sposoby gospodarowania. Korzystał ze stacji doświadczalnych. Siał wyselekcjonowane ziarno, aby zwiększyć plony, częściowo stosował nawozy sztuczne. Korzystał też z instruktażu, jak zagospodarowywać łąki i pastwiska. Stacja Ochrony Roślin przeprowadzała opryski, uczyła, jak szczepić drzewa owocowe i udzielała porad w zakresie zwalczania różnych szkodników.
Polne drogi były obsadzony rosochatymi wierzbami, a na rozstajach dróg stały drewniane krzyże.
Dziadzio przeżył 82 lata i stale opowiadał, a mój mąż Stanisław wiele z tego zanotował, dlatego też mogę to dokładnie odtworzyć. Dziadkowie mieli dwa domy: stary z bali drewnianych, ze słomianą strzechą, i nowy (z 1936 roku) murowany, z dachówką w kolorze maków, a także kryte blachą budynki gospodarcze. Za zabudowaniami były urodzajne pola. Na wołyńskich czarnoziemach dojrzewały zboża wyższe od rosłego człowieka i mieniło się różnymi barwami coś jeszcze (chyba pola żółtego rzepaku i białej gryki z różowym odcieniem). Pola poprzecinane były szerokimi, zielonymi miedzami, na których z rzadka rosły grusze, najczęściej królowały na nich krzewy kolącej tarniny, rodzącej ciemnoniebieskie, cierpkie owoce, zwane tarkami. Czasem w polu stała samotna brzoza - płaczka. Polne drogi były obsadzony rosochatymi wierzbami, a na rozstajach dróg stały drewniane krzyże.
Biegałam po lesie i polach, a najbardziej lubiłam sprawdzać, czy mi buty nie przeciekają. Gdy było ciepło, mogłam eksperymentować na bosaka. Wiadomo, jak wyglądałam, a szczególnie jak wyglądały moje nogi, gdy błoto zaschło. Nie pomagały żadne upomnienia, ale i z tym sobie poradzono. Przy domu rosło dużo słoneczników, gdy wybrano z nich ziarnka, pozostałość suszono i tym ostrym "środkiem kosmetycznym" szorowano mi nogi - nic przyjemnego! Nigdy nie dowiedziałam się, kto wpadł na taki wspaniały koncept, ale okazał się on bardzo skuteczny, bo oduczono mnie taplania się w błocie.
Wracam jeszcze do naszych domów. W starym w kuchni było klepisko, a moja mama, gdy była młodą dziewczyną, maczała pędzel z trawy w wodzie z rozdrobnioną gliną i myła polepę. Do kuchni można było wejść, gdy glina wyschła. W kuchni nowego domu była drewniana podłoga, ale tak jak i w starym, był tu piec chlebowy. Pieczony przez babcię chleb wypełniał przyjemnym zapachem dom cały.
Dziś nie wyobrażamy sobie życia bez elektryczności, lodówek. A u mojej babci zawsze był świeży twaróg, masło, nie psuło się mięso. "Lodówka" była naturalna - ziemianka - wykopana w ogrodzie piwnica. Służyła do przechowywania mleka w hładyżkach (gliniane garnki) i innych produktów żywnościowych. Masło zawijano w liście chrzanu. Używano też do czegoś pokrzyw.
Opisując wiejskie wołyńskie realia, nie można zapomnieć o zimach. Nie ma porównania do tych polskich, gdy jeśli śnieg napada po kolana - już narzekamy. A na Wołyniu? Zasypywało wszystko: drogi, pola, lasy, domy po sam dach, a nawet komin w niskich chatach. Dwaj wujkowie - Jan i Stefan - zanim rozpoczęli odśnieżanie podwórza, musieli najpierw uporać się ze śniegiem, który wdarł się do sieni. Gdy już sień była wolna od śniegu, kopali "tunele" przez podwórze, aby dostać się do obory, stajni, kurnika, stodoły. Gdy już szlaki na podwórzu były przetarte, szło się do chudoby jak kanionem, bo po obu stronach ścieżek piętrzyły się zwały śniegu, przekraczające swoją wysokością najwyższego człowieka.
Babcia kroiła do miseczki cebulę w plastry, soliła i zalewała świeżym olejem rzepakowym z naszej olejarni.
Nie mogę tu zapomnieć sanny, gdy każdej niedzieli jechaliśmy saniami do kościoła w Targowicy. Czasami do Jałowicz, gdy droga była bardziej przejezdna. W Targowicy proboszczem kościoła pw. Matki Boskiej Różańcowej był ksiądz Fijałkowski. Był on częstym gościem w naszym domu. Lubił dyskutować z inteligentnym gospodarzem. Opowiadał też różne anegdoty, które wykorzystywał w swoich ciekawych i mądrych kazaniach. Był smakoszem miodu z naszej pasieki. Lubił też przyrządzane przez babcię potrawy, a gotowała wyśmienicie, bo była przed I wojną światową szefową kuchni w kasynie oficerskim w Łucku. Podobnie jak my, ksiądz Fijałkowski polubił babciny wynalazek. Babcia kroiła do miseczki cebulę w plastry, soliła i zalewała świeżym olejem rzepakowym z naszej olejarni. Jakież to było jadło! Pamiętam jeszcze tęczową barwę oleju!
Widziałam ten mój ukochany Wołyń szczerymi oczami dziecka. Cokolwiek robię, tymi samymi oczami widzę urokliwe krajobrazy mojego dzieciństwa. Wołyń to moje życie, moje tęsknoty, moja miłość. Łza w oku się kręci, gdy to wszystko wspominam, a moja wołyńska nostalgia będzie ze mną do końca moich dni. Jestem dumna, że pochodzę z bogatej, uroczej wołyńskiej krainy, przez lata należącej do Polski i tak wiele znaczącej nie tylko dla niej, ale i znanej w świecie.