Krwawa niedziela to było apogeum rzezi wołyńskiej. Trauma przywieziona z Wołynia
Pamiętają łuny bijące od płonących wsi, strzały, krew, krzyki mordowanych ludzi. Dla nich Rzeź Wołyńska ma konkretne twarze, imiona, a nawet zapach. Pogorzeliska i zwłok długo czekających na pochówek...
Gdy w 1945 roku komisja ds. ustalania nazw miejscowości zajęła się dwoma podzielonogórskimi wsiami, mającymi w przedwojennej nazwie „Kessel”, nie było wątpliwości, że powinny zyskać miano „Kisielin”. Później przez lata przekonywano, że to była tylko sprawa nawiązania do dawnej, niemieckiej nazwy. Tymczasem to było echo Kresów. Tutaj przyjechali ludzie z Horochowa, Żabki, Równego. Dla nich Kisielin, ten wołyński, urósł do rangi symbolu. Tak jak i data 11 lipca 1943 roku.
- Strach opowiadać - mówi Zofia Tokarska ze Starego Kisielina, urodzona w Żabce.
- Cały czas mam do nich uraz, mordowali bez dania racji - dodaje mieszkający trzy domy dalej Witold Malinowski, również z Żabki. - To był strach, chowaliśmy się po stodołach. Tylu dobrych ludzi zginęło.
- W domach obok pomordowali całe rodziny, a zwłoki poukładali w ogródkach. Widziałem ciała ludzi wrzucone do studni i przyciśnięte bronami - wspomina Władysław Czajkowski ze Starego Kisielina.
Zobacz zwiastun naszego filmu o Kresach:
Krwawa niedziela
Niedziela. Odświętnie ubrani ludzie poszli do kościołów. Wyznanie było tam jednym z głównych kryteriów narodowości. Było wiadomo, Polak to katolik.
Poszli zatem do kościołów jak co tydzień. Nie inaczej było w położonym w powiecie horochowskim Kisielinie. Trwała msza święta, gdy z różnych stron zaczęli wyłaniać się uzbrojeni mężczyźni.
Otoczyli miasteczko i kościół podwójnym kordonem. Po nabożeństwie chór jak zwykle zaśpiewał: „Żegnaj, Królowo”. Kiesy ludzie zaczęli wychodzić, rozległy się strzały. Przerażeni ludzie wrócili do kościoła i próbowali się ukryć. Na próżno. Usłyszeli rozkaz: „Wychodite po szteroch”. 80 osób, które zdały się na łaskę ukraińskich napastników, zostało zamordowanych. Rozebrano ich, ustawiono pod dzwonnicą i rozstrzelano. Rannych dobito bagnetami.
Kilkadziesiąt osób zabarykadowało się na piętrze plebanii połączonej z kościołem, cztery ukryły się pod dachem kościoła. Rozpoczęła się walka o życie. Polacy bronili się, rzucając w napastników cegłami z rozbieranych ścian, odrzucając granaty. Dopiero po jedenastu godzinach Ukraińcy odstąpili…
Ta historia sprawiła, że Kisielin stał się sławny. Jednak tego dnia krew, polska krew popłynęła szerokim strumieniem. Ukraińskie bojówki zaatakowały jednocześnie 99 miejscowości, wymordowały ich mieszkańców. Było to apogeum rzezi wołyńskiej, masakry, w której zginęło 60-100 tys. Polaków.
- To była brzydka niedziela, padał deszcz - opowiada Zdzisław Świstek z Zielonej Góry. - Mieliśmy jak zawsze iść do kościoła, a raczej kaplicy przy trakcie, gdzie odprawiano msze.
Jednak mama powiedziała, że skoro jest tak koszmarna pogoda, wyjątkowo zostaniemy w domu. Przybiegła nagle Ukrainka, która u nas mieszkała i wołała, że obok kaplicy była strzelanina. Po chwili staliśmy się świadkami straszliwego spektaklu. Na niewielkim, sąsiednim wzgórzu leżało, otoczone świerkami, gospodarstwo. Z pewnej odległości zobaczyliśmy biegnącą kobietę z dwojgiem dzieci. Jej tropem podążali czterej uzbrojeni mężczyźni. Uciekinierzy szukali schronienia w budynku... Po chwili rozległy się krzyki rozpaczy, przerażenia, i strzały...
Zamordowali kobietę, dziecko, a także siedmioosobową rodzinę. Gdy zabójcy stanęli przed drzwiami tamtego domostwa, mama tylko krzyknęła: „Teraz idą nas mordować!”. Uciekliśmy...
Jak na rzeź
Czytamy kolejne opowieści świadków. Trudno uwierzyć, że nie są dziełem jakiegoś chorego psychicznie scenarzysty. Że ludzie, którzy to przeżyli, mogą normalnie żyć, śmiać się, kochać...
- W kałuży krwi leżały bezwładne ciała naszych rodzin, sąsiadów, małych, niewinnych dzieci... - rozmawiając z nami nowosolanin Franciszek Przytomski nie krył łez. Banderowcy zamordowali 13 bliskich mu osób. - Mój ojciec, 16-letnia siostra, trzyletni brat, dwóch sąsiadów, trzy sąsiadki, pięcioro małych dzieci. Ranna została także ciotka Krasicka, która zmarła w wielkich cierpieniach wieczorem. Zdążyła nam jednak opowiedzieć, że egzekucji dokonał jeden z Ukraińców…
Z jego domu, z masakry uratował się tylko sześcioletni brat, Adaś, który spał na zapleczu pieca chlebowego. Właśnie dzięki temu bandyci z UPA nie mogli go zobaczyć...
- Weszli do wsi i powiedzieli, że na polecenie Niemców mają przyprowadzić chłopców w wieku od 15 do 19 lat - relacjonowała Danuta Kotelec, dziś zielonogórzanka, niegdyś z Brzuchowic. - Po kilku dniach matki chłopców poszły do Niemców i okazało się, że ci nic o tym nie wiedzą. I wykopano ciała naszych chłopców. Byli straszliwie torturowani... Podobno jeden z Niemców zemdlał na ten widok. Później niemiecki oficer dał matce jednego z chłopców pistolet, pozwolił jej zastrzelić wójta, który stał za tym uprowadzeniem, ale kobieta tylko płakała.
- Babcia z dwiema synowymi i wnukami postanowili wrócić do Miedwedówki, gdzie stał niedokończony dom wujka - mówiła zielonogórzanka Walentyna Czajka. - Ich śladem poszło wielu innych ludzi, uciekając z przepełnionej uchodźcami Starej Huty i przed tyfusem. Z całej wsi przeżyła tylko jedna kobieta, którą uratowało to, że położyła się na śniegu, w polu i przykryła białym prześcieradłem.
- Jako dziesięcioletnie dziecko przeszłam piekło i często pytam sama siebie, gdzie był wtedy Pan Bóg - płacze Ewelina Dzielędziak, dziś z Rzepina, wówczas z Mizocza. - Mamę zamordowali i ucięli jej głowę, siostrze rozpłatali brzuch, ja, dziesięciolatka przetrwałam pod stosem trupów, popalonych, pomęczonych.
Stanisława Sitnik z Wyszanowa, która przeżyła masakrę w Hucie Pieniackiej, gdzie w ciągu jednego dnia zamordowano ponad 800 Polaków, mówi, że pamięta zwierzęcy niemal ryk. To byli ludzie. Pędzeni na rzeź ludzie.
Został tylko strach
- Byłam tam osiem lat temu, nie mam zdrowia, to dla mnie zbyt mocne przeżycie - mówi cicho pani Stanisława. - Płakałam, mimo że tam teraz tylko puste pole jest, więcej nic. I te opowieści ludzi, że gdy chcieli tam krowy wypasać, spychacze wpuścili i spod maszyn kości zaczęły wychodzić, czaszki… Tam tyle narodu poszło... Wybaczyć? Nie wiem. Tyle, co tam wycierpieliśmy...
- Kiedyś z mamą byłyśmy z wizytą u brata, którego zaprzyjaźniony sąsiad jest Łemkiem - kończy opowieść Walentyna Czajka. - Po kilku kieliszkach zaczął on śpiewać po ukraińsku. Zerwałyśmy się z miejsc i uciekłyśmy w panice, nie mówiąc nikomu ani słowa. Wystarczy dźwięk, melodia tego języka. To zostało…
Został strach.