Kresy, 1963 r. I wówczas zaczęła się afrykańska część jego odysei
Kresowe miasteczko, Syberia, Azja i Afryka... Leszek Jankowski przez całe życie mówił, że wyjechał z raju. Jego rajem były Kopyczyńce, gdzie wszystko się zaczęło. Kres nastąpił gdzieś na afrykańskiej sawannie.
Prof. Wiesław Hładkiewicz przyniósł nam dwie fotografie i pasjonującą opowieść, która tak naprawdę na Kresach tylko się rozpoczyna, ale też jest dla kresowych losów jakby charakterystyczna... - Oto Leszek Jankowski - mówi prof. Hładkiewicz, pokazując fotografie. - Był rodzonym bratem Wandy Warunek, a mieszkająca w Jasieniu moja ciocia Zofia Warunek jest córką Wandy, czyli siostrzenicą Jankowskiego.
Miasteczko jak z pocztówki
Leszek Jankowski urodził się w 1922 r. w małym kresowym miasteczku - Kopyczyńcach. To miasteczko nad górną Niczławą, między dwoma głównymi rzekami Podola - Seretem i Zbruczem. To teren lekko falowany, malowniczy. Miasto przedzielone było doliną rzeczki i było typowym, kresowym miasteczkiem. Jak ze starej widokówki, z rynkiem, niskimi, żydowskimi domkami i miejskimi ambicjami.
Zamek stojący w widłach Niczławy i Strzałki przetrwał do drugiej połowy XVIII wieku.
Gdy w XIV wieku pojawiają się pierwsze o nim wzmianki, miasteczko jest siedzibą Kopyczyńskich herbu Kopacz. Wiek później był już tutaj kościół, parafia i zamek. Ten ostatni wielokrotnie zapisał się w historii Polski, opierając się kolejnym szturmom Turków i Tatarów. W wieku XVI Kopyczyńce wymieniane były już jako miasto... Zamek stojący w widłach Niczławy i Strzałki przetrwał do drugiej połowy XVIII wieku.
Nawiasem mówiąc był to jeden z dwóch zamków w tej miejscowości. Od XVIII wieku siedzibą właścicieli okolicy, wówczas już Baworowskich, był klasycystyczny pałac. Został zniszczony podczas I wojny światowej. Natomiast smętne pozostałości zamku rozebrano w 1949 roku. Dziś jest w tym miejscu park miejski.
Prof. Hładkiewicz: Stacja kolejowa była jakieś dwa kilometry od miasta. Kursowały tam dorożki, a kurs kosztował 2,5 zł.
Również w czasach Austro-Węgier Kopyczyńce były miasteczkiem w powiecie husiatyńskim. Nawiasem mówiąc w I rozbiorze Polski (1772), mimo że Kopyczyńce zostały zagarnięte przez Austrię na skutek nieprecyzyjnego wyznaczenia granic pomiędzy zaborcami, do 1773 roku pozostawały pod okupacją rosyjską. Awansowały do roli siedziby powiatu po I wojnie światowej, gdyż Husiatyn został podczas działań wojennych zniszczony. Prof. Hładkiewicz w kilku zdaniach przedstawia miasteczko, z którego wywodzi się jego rodzina.
- Leżało przy linii kolejowej Tarnopol - Czortków, która została uruchomiona w 1890 roku - tłumaczy. - Stacja kolejowa była jakieś dwa kilometry od miasta. Kursowały tam dorożki, a kurs kosztował 2,5 zł. Były trzy hotele - Kupfbergowej, Katza, Hauslingerowej. Do tego restauracje, w tym jedna należąca do kółka rolniczego. To była ważna siedziba urzędów. Było starostwo, władze wojskowe, skarbowe, urząd pocztowo-telegraficzny...
Po wkroczeniu Sowietów ta blisko ośmiotysięczna miejscowość uzyskała prawa miejskie i do 1965 roku była stolicą regionu. Kościół po licznych perypetiach i losie magazynu mebli oraz butelek, ponownie stał się miejscem kultu w 1990 roku. Nie ma w nim już otaczanego kultem obrazu Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Został wywieziony przez wiernych w 1945 roku i znalazł się w kaplicy klasztoru jezuitów we Wrocławiu...
(...) z każdym kilometrem robiło się zimniej i bardziej dramatycznie...
Od wojny do wojny
Wojenne losy miasteczka są także klasyczne dla Kresów. Okupowane było przez Sowietów w latach 1939-41 oraz Niemców od 7 lipca 1941 do 1944 roku. Wymordowano kilkuset członków miejscowej społeczności, a rodziny polskich wojskowych, urzędników i co znaczniejszych obywateli trafiły na Syberię. W lutym 1940 r. ten polski los dopadł rodzinę Jankowskich. Kołatanie kolbami o drzwi, pośpieszne pakowanie i jazda w nieznane, gdy z każdym kilometrem robiło się zimniej i bardziej dramatycznie...
Gehenna naszego bohatera nie trwała długo. Jak tysiące Polaków Leszek uciekł ze zsyłki dzięki armii Andersa. Podpisana bowiem 30 lipca 1941 roku polsko-sowiecka umowa przewidywała tzw. amnestię dla obywateli polskich przetrzymywanych w ZSRR i utworzenie tam polskiej armii. Jej żołnierze rekrutowali się właśnie spośród byłych jeńców, więźniów, łagierników, przymusowych przesiedleńców. Jak później opowiadał Jankowski, "wyjechał z raju" i przeszedł szlak bojowy.
Podczas jednego z lotów został zestrzelony i przez dobę dryfował w morzu.
Jeszcze podczas wojny wstąpił w szeregi brytyjskiego RAF i walczył na frontach II wojny światowej jako lotnik. Po 1945 roku nie zrzucił munduru i nie wysiadł z kabiny samolotu. W latach 50. walczył w Korei. Podczas jednego z lotów został zestrzelony i przez dobę dryfował w morzu. Kolejny raz miał szczęście. Uratował go angielski statek.
Później stacjonował wraz ze swoją jednostką w Hongkongu, gdzie poznał piękną Rosjankę - Lenę, swoją przyszłą żonę. Lena pracowała jako stewardessa. Była niezwykłą kobietę, znała pięć języków obcych, w tym chiński. Później, przez trzy lata, jako pilot RAF-u, stacjonował w Singapurze. Po powrocie do Wielkiej Brytanii zamieszkali w Andower, gdzie w miejscowej jednostce służył nadal jako lotnik.
Jak mówi się w rodzinie, kolejny zresztą już raz uległ polskiej, ułańskiej fantazji. To był jego ostatni lot...
Ten ostatni lot
Nowy rozdział jego życia otworzył się wraz przejściem na emeryturę, czyli w 1963 r. I wówczas zaczęła się afrykańska część jego odysei. Przez pewien czas był dowódcą lotniska w Nairobi - stolicy Kenii. To był w tym kraju czas przełomu, gdyż dotychczasowa brytyjska kolonia odzyskała niepodległość. Może dlatego, że Jankowski nie do końca był Brytyjczykiem, zwrócił na niego uwagę legendarny Jomo Kenyatta, od 1964 r. prezydent i szef kenijskiego rządu, i mianował go osobistym pilotem. Nawiasem mówiąc wówczas władze tego kraju robiły wszystko, aby powstrzymać exodus Europejczyków. Nie do końca się to powiodło. Gdy w Kenii zaczęły się rozruchy na tle rasowym, Leszek Jankowski przeniósł się z Kenii do Ghany. Nadal latał. Pracował jako pilot samolotów pasażerskich w Akrze. Wreszcie rok 1968. Pewnego dnia został wynajęty do pilotowania śmigłowca z naukowcem lecącym na teren wykopalisk archeologicznych na pokładzie. Było wiadomo, że maszyna nie była w pełni sprawna, lecz archeologowi bardzo zależało, aby dotrzeć na miejsce. Jankowski wystartował. Jak mówi się w rodzinie, kolejny zresztą już raz uległ polskiej, ułańskiej fantazji. To był jego ostatni lot...
Andrzej służył w marynarce wojennej, chciał być jak zmarły ojciec - pilotem RAF (...)
- Ciało przywiozło do Anglii sześciu wojskowych, którzy uczestniczyli w pogrzebie - mówi Hładkiewicz. - Pochowano go na cmentarzu w Southampton. Tam również spoczywa drugi wujek mojej ciotki, ksiądz Antoni Jankowski. Leszek pozostawił po sobie czwórkę dzieci - Zuzię, Basię, Andrzeja i Pawła. Zuzanna została nauczycielką w Finlandii. Basia pracowała w Andower. Andrzej służył w marynarce wojennej, chciał być jak zmarły ojciec - pilotem RAF, ale ze względu na polskie pochodzenie nie został przyjęty do lotnictwa. Paweł pracował w Holandii. Żona Jankowskiego Lena była nauczycielką w szkole dla dzieci niepełnosprawnych i pilotem - tłumaczem wycieczek turystów z Chin i Japonii odwiedzających Wielką Brytanię. Ot, taka kresowa historia...