Jan Żaryn: W kwestii Rzezi Wołyńskiej nie ma innej drogi jak prawda historyczna
Bezskutecznie czekaliśmy i liczyliśmy na słowa prezydenta Ukrainy 11 lipca; najbardziej zawiódł się zapewne prezydent Polski, który sugerował, że mamy być nastawieni optymistycznie. Niestety, jeszcze wówczas one nie padły. Czekamy i robimy swoje! – mówi prof. Jan Żaryn, historyk.
Nastąpił przełom, jeśli chodzi o kwestię rzezi wołyńskiej?
Nie odczuwam wyjątkowego przełomu; same słowa zaś, choć i te nie padły z ust prezydenta Ukrainy, są dość słabym argumentem, by o przełomie mówić. Ale oczywiście wydaje się, że taki przełom może nastąpić w momencie, kiedy skończy się wojna i Ukraina będzie w stanie wykonać podstawowe zobowiązania wobec ofiar ludobójstwa, którego dokonali ukraińscy nacjonaliści. Niewątpliwie poza samym przyznaniem, że doszło do tegoż ludobójstwa i że sprawcami byli nacjonaliści ukraińscy, poza stwierdzeniem, które jest dla nas Polaków faktem oczywistym, jest jeszcze bardzo długa droga prowadząca do ekshumacji, odnalezienia miejsc, w których dokonano zbrodni. Warto wiedzieć, że miejsca te trzeba liczyć nie tylko w setki, ale i w tysiące na całych Kresach południowo-wschodnich. To były bardzo małe wioski, małe przysiółki, w których ginęło po 100, 200, 300 osób. Dzisiaj, według znawców, między innymi dr Leona Popka z Instytutu Pamięci Narodowej, który od lat próbuje dotrzeć do tych miejsc, gdzie dokonywano zbrodni i grzebano w dołach ofiary ludobójstwa, te miejsca są zupełnie zmienione w stosunku do lat 40. To są lasy, łąki; po mniejszych i większych wioskach nie ma śladu.
Właśnie o słowa chodzi. Na początek – słowa prezydenta Andrzeja Dudy, który zabrał głos w rocznicę rzezi wołyńskiej.
Oczywiście, każde słowo, które zbliża stronę ukraińską do prawdy o tym, co się działo na Kresach południowo-wschodnich w czasach II wojny światowej, jest cennym wkładem w to, żebyśmy mogli autentycznie nabrać pewności, że strona ukraińska rozumie swoją powinność wobec narodu polskiego. Tym bardziej dzisiaj, kiedy istnieje po stronie Polski ten wielki dar serca wobec Ukraińców. Tak zwyczajnie po ludzku też możemy oczekiwać, mówiąc delikatnie, rewanżu.
Jak ocenia Pan słowa prezydenta Dudy, który przy okazji obchodów 79 rocznicy „krwawej niedzieli” powiedział, że było to ludobójstwo, ale Polakom nie chodziło o zemstę; że chcemy prawdy i że Polska to samo oferuje Ukraińcom?
Można powiedzieć, że zarówno słowa prezydenta, jak i premiera Mateusza Morawieckiego były tożsame – jest to chyba dla nas oczywistą oczywistością od 2016 roku, a również dla mnie osobiście, kiedy powstały pamiętne uchwały Senatu, a później Sejmu o ustanowieniu 11 lipca Narodowym Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa na Wołyniu. Polskie elity polityczne nie mają dziś wątpliwości, że prawda jest najistotniejsza, że strona ukraińska prędzej czy później musi przyjąć ją do wiadomości. Czyli uznać, że ludobójstwo było faktem historycznym i że sprawcami byli nacjonaliści ukraińscy, którzy widzieli w tym sposób na utworzenie Samostijnej Ukrainy. I że to są dla nas, dla strony polskiej, powtarzane już od lat zdania, będące także zachętą, by strona ukraińska także po nas je powtórzyła, z realną tego konsekwencją, czyli z podjęciem prac dotyczących ekshumacji i właściwego pogrzebania tych ludzi. Rozumiem, że sugestia pana prezydenta polega na tym, że my – strona Polska także ma powody, dla których powinniśmy stronie ukraińskiej obiecywać…
… Za pozwoleniem, chociaż prezydent Andrzej Duda powiedział też: „Nie licytujmy się na liczby”, to niemniej polscy historycy są zdania, że nie można stawiać znaku równości między prawdopodobnie 100 tysiącami zamordowanych Polaków i 10-15 tysiącami zabitych w zemście za to Ukraińców.
Przede wszystkim według dzisiejszej wiedzy historyków, nie można tego porównywać z kilku powodów. Mianowicie, w ogóle pierwsze oddziały samoobrony Armii Krajowej zaczęły powstawać bardzo późno, dopiero w 1943 roku i to właśnie latem, już po tej fali lipcowo-sierpniowych mordów, mordów najwyższego stopnia, jakie były prowadzone na terenie Wołynia. Armia Krajowa spóźniła się z tą interwencją, czy lepiej powiedzieć możliwością, w dużej mierze teoretyczną, utworzenia oddziałów samoobrony, głównie z Batalionów Chłopskich, po to, żeby broniły one ludności cywilnej. Zatem do tego momentu w ogóle nie ma o czym mówić, jeśli chodzi o środki obronne ze strony polskiej. Natomiast na Kresach południowo-wschodnich, im bliżej Lwowszczyzny, a następnie całego Podkarpacia, rzecz jasna ludności polskiej było coraz więcej w stosunku do ludności ukraińskiej. W związku z tym siły te stawały się, szczególnie w 1944 i 1945, coraz bardziej wyrównane i rzecz jasna, doświadczenia z Kresów dalszych, właśnie z województwa wołyńskiego, jednoznacznie wskazywały na to, że należy bronić się przed oddziałami ukraińskimi i że potencjalne oddziały ukraińskie mające także w ludności cywilnej już gotowych do mordów sojuszników, należy wyraźnie pouczyć, że mają nie wykonywać dalej mordów ludobójczych. Tu granica między obroną a atakiem „pouczającym” była oczywiście bardzo płynna. Zdaniem historyków polskich, byliśmy stroną zdecydowanie częściej broniącą się, poprzedzającą w 1944 roku falę, która szła wraz z oddziałami ukraińskimi zmierzającymi także na zachód, pod naporem wkraczającej coraz głębiej armii sowieckiej. Z kolei, zbrodnia w Pawłokomie z marca 1945 r. jest faktem, ale trzeba ją widzieć w kontekście odwetu za wcześniejsze zbrodnie ukraińskie, także w tej samej miejscowości i najbliższych okolicach, na ludności cywilnej, w tym księży rzymskokatolickich. To drastyczne „pouczenie”, w którym zginęło zapewne 80 Ukraińców, w tym ksiądz grekokatolicki, i tak nie powstrzymało oddziały UPA przed dalszymi atakami. Nie ma możliwości porównywania, dlatego także, że to strona ukraińska spowodowała tak dramatyczny przebieg tych mordów na terenie całych Kresów południowo-wschodnich. Gdyby nie było ludobójstwa ze strony nacjonalistów ukraińskich, nie byłoby konieczności tworzenia samoobrony, ani także uprzedzających ataków ze strony polskiej , które de facto także broniły ludności polskiej przed spodziewanym mordobiciem, do którego wcześniej gdzie indziej nie dochodziło.
Wrócę jeszcze do wypowiedzi byłego już ambasadora Ukrainy w Berlinie, która wskazuje na to, że niestety rzeź wołyńska cały czas jest źródłem napięć między Polakami a Ukraińcami. Andrij Melnyk bronił w wywiadzie ukraińskiego nacjonalistę Stepana Banderę i wskazywał, że podczas wojny dochodziło do rzezi zarówno wśród Polaków , jak i Ukraińców. To stanowisko co jakiś czas jest przez Ukraińców wysuwane. Co możemy z tym zrobić?
Rozumiem, że wypowiedź pana ambasadora była pewnego rodzaju testowaniem polskiej odpowiedzi w związku z wojną i taki test został wykonany. Strona polska jednoznacznie odpowiedziała, że nie będzie zgody na żadne kłamstwo wychodzące z ust przedstawiciela państwa ukraińskiego i mam nadzieję, że wobec tego wysocy urzędnicy tegoż państwa już się nie poważą na powtarzanie tego testu. Może nawet tym bardziej, że tenże ambasador postanowił przetestować również Izrael. Tu również spotkał się z jednoznaczną odpowiedzią: strona żydowska przypomniała o udziale Ukraińców w Holocauście na terenie Kresów południowo-wschodnich. Ale to nie jest nasz problem; będzie to, prędzej czy później, problem dla władz ukraińskich dotykający relacji izraelsko-ukraińskich.
Z kolei nowy ambasador Ukrainy w Polsce, Wasyl Zwarycz, który dopiero w środę ma złożyć u prezydenta Dudy listy uwierzytelniający, zdążył wziąć już udział w poniedziałkowych obchodach rocznicy Rzezi Wołyńskiej. Jak ocenia Pan ten krok?
Nie do końca znam reguły dyplomatyczne, ale myślę, że jest on już prawowitym ambasadorem Ukrainy w Polsce i w tym charakterze składał wieńce. To jest oczywiście dobry sygnał, świadczący o tym, by w przyszłości na odpowiednie gesty się powołać. Strona ukraińska, sama dziś dotknięta ludobójstwem ze strony Rosji, nabiera wrażliwości, która podpowiada iż Polacy mają prawo do pamięci o swojej historii, mają prawo do tego bólu wynikającego z bratobójczych często mordów, do których doszło w latach II wojny światowej ze strony ukraińskich nacjonalistów. Mam nadzieję, że ta wrażliwość pozostanie wśród urzędników państwa ukraińskiego i będzie dominować aż do stanu, w którym powiemy, że strona ukraińska odpowiedziała jednoznacznie i pozytywnie na naszą historyczną opowieść o tej tragedii, która dotknęła znaczącą część przedstawicieli narodu polskiego. Paradoksalnie, wszystko wskazuje na to, że jest na to szansa większa dziś niż kiedykolwiek.
Jeśli Pan o tym wspomniał, to przywołam słowa profesora Jarosława Drozda, byłego konsula generalnego we Lwowie, który uważa, że dzisiaj głoszenie pojednania polsko-ukraińskiego, kiedy Ukraina walczy, jest przewrotne, jeśli nie cyniczne. Oraz – że dzisiaj Polskę i Ukrainę łączy przede wszystkim strach. Zgodzi się Pan z tym?
Ale to jest inny temat! Niewątpliwie pomagamy Ukrainie, ale z powodów humanitarnych, miłosierdzia, które jest chrześcijańskim odruchem i dlatego przyjęliśmy miliony Ukraińców. Dla porównania, w latach II wojny światowej nie byliśmy narodem, który specjalnie uwielbiał Żydów, nie byliśmy narodem filosemickim, natomiast ofiary II wojny światowej, Żydzi mordowani przez Niemów byli ratowani przez Polaków, właśnie z racji chrześcijańskiego miłosierdzia, a kolaboracja z Niemcami była potępiana. Oczywiście toutes proportions gardées (z zachowaniem wszelkich proporcji), bo oczywiście rozumiem znaczące różnice niejako nieporównywalności tego przykładu. Ale tak samo dzisiaj, ratujemy Ukraińców i pomagamy im, z jednej i to bardzo ważnej strony – z racji naszego chrześcijańskiego cywilizacyjnie mocno osadzonego katolicyzmu i naszej wiary, a w związku z tym wynikających z tego naszych obyczajów. Nawet jeżeli nie jesteśmy praktykującymi katolikami, to mamy w sobie to miłosierdzie wypływające z katalogu wartości chrześcijańskich, niezależnie od tego, czy lubimy, czy nie lubimy Ukraińców i czy oni się dobrze wobec nas zachowują w związku z tragedią wołyńską, czy źle. To są nieporównywalne rzeczywistości. My się zachowujemy w taki sposób, bo jesteśmy chrześcijanami i należymy do cywilizacji zachodniej. Oraz do tego – i to jest drugi powód – że dzisiaj Ukraina walczy z Rosją, bardzo dzielnie i niewątpliwie ta walka i wygrana Ukrainy jest także w naszym interesie politycznym. Nasze bezpieczeństwo i bezpieczeństwo Europy środkowo-wschodniej będzie zależało od tego, jak głęboko powstrzymamy rosyjski imperializm. Dziś jest to zadanie, które leży w gestii narodu ukraińskiego i oni się mierzą z tym imperializmem. A rzecz jasna, prędzej czy później również my możemy się stać ofiarą, więc poszukiwanie naszego bezpieczeństwa narodowego rodzi solidarność z walczącym narodem ukraińskim.
Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem pana profesora Drozda, ale jeżeli istnieje w tej wypowiedzi jakaś nuta, że jest to zły czas na wspominanie o mordach na Wołyniu czy na całych Kresach południowo-wschodnich, że to swoisty szantaż, to trzeba sobie odpowiadać, że zawsze jest dobry czas, żeby Polacy upamiętniali ofiary różnego rodzaju totalitaryzmów, w tym przypadku także ofiary pogańskich nacjonalistów ukraińskich. Nie ma zgody na rzeczywisty a nie domniemany szantaż, że może być jakikolwiek zły na to czas.
W jaki sposób dziś wojna na Ukrainie wpływa nie tylko na postrzeganie, ale też na badania historyków, naukowców, nad rzezią wołyńską, o której wciąż jeszcze wszystkiego nie wiemy. Czy można mówić o jakiejkolwiek współpracy z ukraińskimi ludźmi nauki, czy wojna te możliwość przekreśliła?
Nie mam tu dostatecznej wiedzy, ale logicznie rzecz ujmując, to oczywiście nie dziwimy się tym, że dziś Ukraina jest pochłonięta zupełnie innymi kwestiami, czyli obroną swojej suwerenności i integralności terytorialnej, co, myślę, że ukraińskich patriotów zajmuje dzisiaj szczególnie. Wśród tych patriotów są zapewne także ukraińscy historycy. Zatem ów przekaz dotyczący solidarności z polską wrażliwością dzisiaj jest totalnie nieobecny. To jest jednak zadanie polityków, szczególnie prezydenta Zełenskiego, żeby on w imieniu narodu ukraińskiego był w stanie zdobyć się na tą odwagę i wytyczyć nowy, fundamentalny zapis relacji polsko-ukraińskich, które nastąpią dopiero w momencie, kiedy wojna się skończy.
Zanim o tym porozmawiamy, nadmienię, że wiceminister kultury Jarosław Sellin mówił w Polskim Radiu o tym, że powstaje robocza polsko-ukraińska grupa, która ma się właśnie zająć upamiętnieniem ofiar rzezi. Może wie pan coś więcej na ten temat?
Nie wiem, jak w praktyce ta grupa będzie funkcjonowała; ale myślę, że ważnym podmiotem po stronie polskiej będzie tu Instytut Pamięci Narodowej i między innymi, prawdopodobnie pan doktor Leon Popek oraz inne osoby z tych departamentów, które zajmują się upamiętnianiem, ale także poszukiwaniem doczesnych szczątków ofiar różnych totalitaryzmów, które przetoczyły się przez polskie ziemie w czasie i po wojnie. Realnie może to nastąpić dopiero w momencie, kiedy będzie można w sposób bezpieczny wyjechać na teren Ukrainy i tam podejmować należne badania. To jest zresztą, według znawców proces długoletni, bo tak jak powiedziałem, miejsca pochówku bardzo często są nieznane, a dotyczy to tysięcy, jeśli nie dziesiątek tysięcy dołów śmierci, zarośniętych trawami. Po wioskach nie ma już śladu. O ile pamiętam, kilkaset - może 600, może trochę więcej – miejsc zostało do tej pory upamiętnionych. W Ostrówku mamy już upamiętnienie bardzo solidne, którego nikt już chyba nie zniszczy; można powiedzieć, że rozpoczęto drogę, która będzie przez wiele lat kontynuowana i trudno stwierdzić, kiedy nastąpi jej kres. Te zaniedbania ze strony ukraińskiej owocują także trudnością w oszacowaniu rzeczywistego rozmiaru zbrodni.
Pojednanie polsko-ukraińskie ogłaszano już kilka razy. Mówiono o nim za czasów prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, potem – za prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Kiedy Pana zdaniem nastąpił ten naprawdę duży krok w stronę pojednania?
Myślę, że tym właściwym i ważnym krokiem – znów do tego wrócę – był rok 2016 i te dwie uchwały – Senatu RP i Sejmu, ustanawiające także dzień 11 lipca. Ponieważ wówczas nastąpiła powszechna zgoda w elitach politycznych, zarówno po stronie dzisiaj rządzących jak i dzisiejszej opozycji, że nie ma innej drogi pojednania z Ukrainą jak tylko wymuszenie na stronie ukraińskiej poddania się historycznej prawdzie. To jest droga, która wówczas wygrała jednoznacznie, poparta także argumentacją, że nie jest najistotniejsze to, czy czas jest sprzyjający czy niesprzyjający, że pod tego rodzaju szantażem nie będziemy nie sobą rozmawiać. Dziś teoretycznie też jest zły czas – jest wojna. Ale to nie znaczy, że mamy zapominać o ofiarach i udawać, że odkładamy ten temat, bo on jest! I strona ukraińska, której życzymy jak najlepiej, prędzej czy później powinna przyjąć to do wiadomości.
W poniedziałek prezydent Andrzej Duda poinformował, że prezydent Ukrainy skierował do Rady Najwyższej Ukrainy projekt ustawy o nadaniu specjalnego statusu Polakom na Ukrainie; mają otrzymać oni analogiczne prawa i gwarancje do tych, jakie mają dziś Ukraińcy w Polsce. Jak odczytuje Pan ten gest Zełenskiego?
Doświadczyliśmy już tego, że prezydent Zełenski jest odważnym człowiekiem. Ta odwaga, która jest widoczna w jego prowadzeniu dziś państwa ukraińskiego do miejmy nadzieję, zwycięstwa, jest odwagą wojenną. Natomiast dziś być może potrzeba także panu prezydentowi Zełenskiemu tej odwagi cywilnej – odwagi, w której musi się zmierzyć z częścią własnych środowisk społecznych; musi się zmierzyć z tym, żeby im dać do zrozumienia, że nie ma innej drogi jak prawda historyczna, by stronie polskiej powiedzieć „przepraszam”, przyznać, że to było ludobójstwo i nie ma usprawiedliwienia dla tych zbrodni. Usprawiedliwieniem nie są napięte stosunki polsko-ukraińskie w dwudziestoleciu międzywojennym, albo usprawiedliwieniem nie jest również to, że Polacy w odwecie także dokonywali mordów. Nie byłoby ich, gdyby nie akty ludobójcze, których sprawcami byli nacjonaliści ukraińscy. Oczekuję na taką odwagę ze strony odważnego człowieka. Bezskutecznie czekaliśmy i liczyliśmy na powyższe słowa prezydenta Ukrainy 11 lipca; najbardziej zawiódł się zapewne prezydent Polski, który sugerował, że mamy być nastawieni optymistycznie. Niestety, jeszcze wówczas nie padły. Czekamy i robimy swoje!