Jak robiłem kopytka
To jest zderzenie amatorszczyzny z wyobrażeniem, że cos będzie łatwe i przyjemne. Pamiętałem z młodych lat proces tworzenia tej potrawy i nigdy nic nie wskazywało, że mogą być jakieś problemy. Niania, babcia, wykonywały kopytka od niechcenia, nie zaglądając już nawet do przepisu.
Zabrałem się do gotowania pełen entuzjazmu, wynikającego choćby z faktu, że to co stworzę będzie wyłącznie moim dziełem. To nie krewetki, które wystarczy rzucić na patelnie, i które zawsze wyjdą. Wybrałem potrawę, której jedyny koszt miała stanowić praca własna, bo przecież składniki na kopytka są w zasadzie za darmo. Na mąkę, ziemniaki – sól tej ziemi, na to, czym kuchnia polska stoi – stać dyrygenta po pandemii. Miałem ponadto zaplecze wiedzy w postaci internetu, gdzie poza entuzjastycznymi opisami kreacji, szczegółowymi schematami krok po kroku, było bez liku zdjęć przedstawiających platońskie piękno klusek.
Po ugotowaniu ziemniaków, rozgniotłem je widelcem, bo oczywiście nie mam czegoś takiego jak „praska”. Kto w ogóle ma praskę, i dlaczego nie można czym innym – myślałem, zerkając na instrukcję obsługi, która wskazywała, z ziemniaki należy całkowicie ostudzić. Ale jak to? Ja mam teraz czekać, aż wystygnie? Latamy w kosmos, ale nikt jeszcze nie wynalazł odwrotnej mikrofalówki, która z czegoś ciepłego robi zimne w kilka minut, dlatego odpada. I tak w końcu wszystko na tym świecie wystygnie, a nawet jak nie, to przecież finalnie wyląduje w gotującej wodzie, studzenie jest przeto bez sensu, myślałem, zwłaszcza, że w opis żądał dodania mąki i jajek, które temperaturę mieszaniny z pewnością obniżą.
Jąłem wszystko razem mieszać w misce, z wyrazem uwielbienia, palce zatapiałem w ciepłej mazi jak w jakimś mateczniku. Ja się z tymi ziemniakami, mąką i jajkiem zespoliłem. Aż za bardzo.
Wszystko kleiło się do palców. Ciasto miało wyjść, a wychodzić nie chciało. Wyciągnąłem jedną rękę. Potem drugą, z przyklejoną substancją. Wywaliłem materiał na stolnicę i już wiedziałem, że będzie źle, że jeżeli zacznę to wałkować, to nie powstaną zgrabne wałeczki tylko rozpapram dokumentnie całą tę moją żałosną cząstkę kuchni narodowej.
To, że moja komórka działa po tej akcji to jest nie tyle cud, ile dowód na to, że nowoczesne urządzenia są ciasto- i wodoodporne. A w komórce właśnie szukałem ratunku: jak zrobić żeby się nie kleiło. Były na ten temat różne, wykluczające się teorie. Dość na tym, że na zmianę podsypywałem mąkę, rolowałem klej, myłem ręce pod wodą, wycierałem ręcznikami papierowymi, a cały ten frustrujący spektakl doprowadził moją kuchnię do takiego stanu, w jakim było Drezno w roku 1945.
Krewetki, radzę. Krewetki.