Gonili nas do kaplicy. To właśnie tam mieli nas spalić
Jak wkroczyli, to zaraz matkę i nas, trzech braci, na podwórko. I do kaplicy pędzili. I tak po kolei, od domu do domu szli i wyganiali - tak Kazimierz Szeremeta po 71 latach wspomina pacyfikację rodzinnego Zawonia.
Jeśli w internetową wyszukiwarkę wpiszemy "Zawonie"... Wiem, to trywialne. Ale jeśli tak zrobimy, to z Wikipedii dowiemy się, że "Dnia 06.03.1944 roku wioska przestała istnieć w wyniku pacyfikacji dokonanej przez Niemców i Ukraińców". Nie dowiemy się jednak, że tę pacyfikację przeżył Kazimierz Szeremeta, który dziś mieszka w Trzebielu pod Żarami.
Polska wieś nad Bugiem
Trzy-cztery hektary ziemi. Drewniany dom kryty strzechą - dwie izby i sień. Stajnia, stodoła - duża, ładna. Para koni, dwie krowy i jałówka, 20-30 kur, świnka. Zasadzone ziemniaki, zasiane zboże - żyto przeważnie, bo ziemia piaszczysta. I owies. I jeszcze hektar łąki, może ciut więcej. Tak wyglądało gospodarstwo Agnieszki (rocznik 1903) z domu Guz i Wincentego (1903) Szeremetów w Zawoniu w województwie lwowskim. Małżeństwo miało trzech synów: Bronisława (1925), Dionizego (1927) i właśnie Kazimierza (1931).
Polska wieś, około 40 numerów. - Nad Bugiem, ale lekko na podwyższeniu, bo jak rzeka wylewała, a działo się tak co roku, to nigdy nas nie zalewała - zaznacza pan Kazimierz. - Koło nas były dwa stawy, które miał hrabia Madejski. W okolicznych lasach rosło strasznie dużo grzybów, prawdziwków. Tylko te lasy były hrabiego i gajowy ganiał. Na miejscu mieliśmy szkołę powszechną, czteroklasową. Był sklep, straż pożarna. Kościół drewniany, który zbudowali przodkowie hrabiego. Ksiądz dojeżdżał z parafii Dobrotwór. Festyny się odbywały bardzo często.
U Szeremetów nie było biedy. Mama piekła na blaszkach smaczne placki ziemniaczane, od święta gotowała pyszny rosół z własnych kur...
Coraz bardziej podłe czasy
- Myśmy mieli od granicy jakieś 15 kilometry. W 1939 roku Niemcy przyjechali kilka dni po 1 września, na motorze. Parę dni później weszli Ruski i już zostali. Otworzyli swoją szkołę. Zaraz przyjechał nauczyciel rosyjskiego. Polskiego uczyła pani Kisielewicz - wspomina pan Kazimierz. - Straszna zima była, śniegi, zaspy do dwóch-trzech metrów. Ojciec musiał tunel kopać, żeby dostać się do stajni. Wtedy wszystkie kuropatwy wyginęli.
Luty 1940 to pierwsze wywózki na Sybir. Na szczęście, z Zawonia nie zabrali nikogo. Ale z okolicznych wsi brali - policjantów, leśniczych, gajowych, nauczycieli...
- W czerwcu 1941 uderzyli Niemcy. Wystrzelali Ruskich na stacji Sielec-Zawonie, a resztę wzięli do obozów, do niewoli. Kilka godzin to trwało - relacjonuje pan Kazimierz. - I od razu na Sielec-Zawonie zrobili getto dla Żydów, przy samej stacji, ogrodzili drutem kolczastym. Spędzili ich tam kilkaset. Polacy zaczęli z nimi handlować, wymieniali chleb na ciuchy. Ale jak się rzucił tyfus, parę osób we wsi zmarło, to przestali.
W 1943 roku zaczęli już fest mordować, palić
Bronek, najstarszy z rodzeństwa, pracował wtedy na kolei. Z kopalni w Mostach Wielkich zwoził glinę do Sielca-Zawonia, która stamtąd jechała dalej. Czasy robiły się coraz bardziej podłe. Niemcy nałożyli kontyngent, trzeba było oddawać zboże, mleko... U Szeremetów, którzy mieszkali na skraju wsi, zorganizowano zlewnię mleka, ojciec woził je do mleczarni. Działała już milicja ukraińska, uzbrojona przez Niemców.
- W 1943 roku zaczęli już fest mordować, palić - stwierdza pan Kazimierz. W tym samym roku zmarł Wincenty Szeremeta. - Wrócił z mleczarni, dostał zawału. Ze strachu, bo jeździł przez las, a tam napadali... - mówi najmłodszy z synów. - W 1944 roku w domu już człowiek nie spał, tylko po polach. Ukraińcy chodzili i kogo złapali, to mordowali. Ziemianki byli pokopane, każdy budynek miał swój schron, a w nim pierzyny.
Dyzio dostał w tył głowy
W lasach w okolicy Zawonia stacjonowało 6.000 radzieckich partyzantów, z którymi kolaborowali mieszkańcy wsi. Akcje dywersyjne, z wysadzaniem mostów włącznie, rozsierdziły Niemców.
Ukraińcy wyprowadzali zwierzęta, dobytek ładowali na wozy, a domostwa palili
- 6 marca 1944. To było rano. Niemcy okrążyli wioskę, na biało byli ubrani, bo śnieg trochę popadał. To matka zobaczyła, jak wyszła rano - opowiada pan Kazimierz. - Do naszego domu pierwsi wkroczyli. Myśmy mieszkali trzy-cztery budynki razem, jeszcze Dąbrowscy i Gromadzcy byli. Jak wkroczyli, to zaraz matkę i nas, trzech braci, na podwórko. I do kaplicy pędzili. I tak po kolei, od domu do domu szli i wyganiali. Jak nas pędzili do kaplicy, to średni brat mówił, że będą nas tam palili, bo taka pogłoska krążyła. Zaczął uciekać. I przy nas go zastrzelili. Szwab serię puścił. Dyzio dostał w tył głowy. I tak tam leżał przez tydzień i więcej. Jeszcze miał dobre buty, z cholewami, to Ukraińcy mu ściągnęli.
Pan Kazimierz dodaje, że z opuszczonych gospodarstw Ukraińcy wyprowadzali zwierzęta, dobytek ładowali na wozy, a domostwa palili. Widział to na własne oczy, rozpoznał nawet swoje konie pędzone przez wieś. Niemcy bezlitośnie rozprawili się nie tylko z partyzantami, ale przede wszystkim z mieszkańcami Zawonia, których wielu straciło życie.
- W kaplicy myśmy byli prawie do nocy. Później wygonili nas do ukraińskiej wioski, do Jastrzębic. Tam myśmy byli w tej szkole przez trzy doby chyba - szacuje pan Kazimierz. - Aż przyjechali Niemcy, wyprowadzili nas na plac przed szkołą, mężczyzn na prawo, a kobiety i dzieci na lewo. Ja miałem 13 lat, mama mnie chustką nakryła. Jak mężczyzn zabrali, to Niemiec na koniu przyjechał i powiedział, że jesteśmy wolni i mamy iść, gdzie kto chce.
Szukajcie sobie wolnego domu
Na placu przed szkołą Agnieszka Szeremeta po raz ostatni widziała najstarszego syna Bronka, który poszedł na prawo. Razem z najmłodszym Kaziem ruszyła w stronę Zawonia, a tam... - Wszystko spalone - opisuje pan Kazimierz. - Myśmy się udali do matki brata, siedem kilometry, też ukraińska wioska Rokiety. Po jakimś tygodniu, może więcej, z matki bratem i matki szwagrem pojechałem do Zawonia pochować Dyzia. Cztery deski zbili tam na miejscu i zakopaliśmy niedaleko kościoła, na górce, gdzie było pochowanych mnóstwo osób.
W lipcu 1944, przed żniwami, Ruski wkroczyli. Niemców już nie było
W Rokietach u wujka Kazik z mamą mieszkali jakieś trzy miesiące. Ale i tam wkrótce zaczęły płonąć domostwa. - Mirczak, którego rodzinę też wymordowali, przewiózł nas do Rzeszowa. Znowu nam ktoś poradził, to przejechaliśmy pięć-sześć kilometrów, wieś Racławówka się nazywała. Zgłosiliśmy się do sołtysa Micała, był kołodziejem, wozy robił. Ja pasłem krowy, a mama pomagała w gospodarstwie - wylicza pan Kazimierz. - W lipcu 1944, przed żniwami, Ruski wkroczyli. Niemców już nie było, to myśmy przeszli do Rzeszowa. Matka dostała się do pracy w kuchni wojskowej, to już było co jeść. W Rzeszowie zacząłem trochę papierosami handlować, później otwieraliśmy ruskie wagony i kradliśmy węgiel...
W marcu-kwietniu 1947 pani Agnieszka z Kaziem wyjechała na zachód. W Tuplicach usłyszeli: "Wysiadajcie, idźcie i szukajcie sobie wolnego domu". Znaleźli w Kamienicy. W roku 1955, już po ślubie, pan Kazimierz przeniósł się do Trzebiela.
"Wilna Ukraina" i Australia
Mój rozmówca delikatnie rozkłada stronę gazety "Wilna Ukraina". Wydanie z 1974 roku. ,,Rieportaż" ilustrują dwa zdjęcia: na jednym pomnik poświęcony pamięci tych, którzy 6 marca 1944 zginęli w Zawoniu, a na drugim goście uczestniczący w uroczystości jego odsłonięcia, wśród nich oczywiście pan Kazimierz. Ciała ofiar zostały ekshumowane i przeniesione z górki przy kościele do Sosnówki koło stacji Sielec-Zawonie, gdzie stanął monument.
Ale to nie koniec rodzinnej historii, bo trzeba jeszcze wyjaśnić, co się stało z Bronkiem. - Z placu przed szkołą w Jastrzębicach trafił do Lwowa, a stamtąd do obozu w Gross-Rosen. Przed wyzwoleniem w marszu śmierci dotarł do Brunszwiku. Tam poznał swoją przyszłą żonę Marię, która była w Stutthofie, a później w Ravensbrücku jako więzień polityczny. W 1947 roku urodziła się im córka Barbara. Pół roku później wyemigrowali do Moe w Australii, niedaleko Melbourne - precyzuje pan Kazimierz.
Jak zdobył te informacje? Dzięki Działowi Poszukiwań i Wyjaśniania Losów w Bad Arlosen, do którego można pisać także po polsku. Kiedy? Niestety, dopiero w 2009 roku. Bronek już nie żył, ale udało się odnaleźć córkę w Moe. Rok później pan Kazimierz gościł w Trzebielu siostrzenicę Krystynę i jej brata Stefana z rodzinami. Po dwóch latach Krystyna znów odwiedziła stryja, tym razem pojawiła się z bratem Janem i rodzinami.