Felieton Tadeusza Płatka. Jak układałem puzzle
Podobno trzeba najpierw wyciągnąć z pudełka, rozłożyć tak, żeby żaden klocek nie leżał na innym, a potem odwrócić kolorem do góry. To jest pierwszy i ostatni raz, kiedy są w komplecie.
Prędzej czy później, przyjdzie moment zwątpienia, czy aby na pewno żaden się nie zgubił. A potem nurkowanie pod stół, kompulsywne zaglądanie pod szafkę, natrętne pytanie, czy w pudełku były wszystkie. Jasne, że były, tylko nikt w historii układanek nie zadał sobie trudu, żeby na początku sprawdzić, czy mamy tysiąc. To zwątpienie przerodzi się w pewność wiele godzin później, gdy na niebie pozostanie dziura.
W tej chwili mam przed sobą do ułożenia więcej niż połowę, ale już wiem, że tam będzie szparka, że moje greckie niebo nad Santorynem już zawsze pozostanie z wypalonym pikselem, że będzie miało zaćmę.
Wiem również, że wybity ząb zachodu słońca jest w promieniu 2 metrów ode mnie, ale ujawni się dopiero za kilka miesięcy. Widziałem już nieszczęśników, którzy w podobnych chwilach dorabiali brakujący element, rysując go na kartce i docinając „żeby nie raziło w oczy”, ale to razi jeszcze bardziej. To symbol własnego bałaganiarstwa, koronny dowód na to, że w procesie puzzlowania nie powinien uczestniczyć kot.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień