Dzieciństwo na Żebraczu
- Tato, twój syn stoi przed tobą! - Janowi Dziewie ze Świebodzina na wspomnienie pierwszego po wojnie spotkania z ojcem słowa więzną w gardle. Nasz bohater pochodzi z Wołosowa, z osiedla Żebracz. Szuka rodaków, którzy też tam mieszkali. Ma nadzieję, że odezwą się po tym tekście.
Jakieś 24 kilometry od Stanisławowa i 14 od Nadwórnej. Mniej więcej pomiędzy tymi miejscowościami leży Wołosów. Widzę to na mapie, którą z pamięci odtworzył pan Jan. Czerwoną kreską zaznaczona linia kolejowa, zieloną rzeka Stara Strymba. Skupisko maleńkich krzyży to cmentarz. Zielona wstęga przecina osiedle Żebracz, bardzo ważne w tej opowieści. Ciasno obok siebie wyrysowane chatynki tworzą niemal koło. Przy każdej nazwisko. Żyłka, Nykoła, Kipeszczuk, Szubiński, Blot, Elko, Dziewa, Operchał, Niewiada, Szyling, Rogala, Zełenczuk, Siudak, Rumisz, Piechota, Horbij, Turhan, Lesiczka Tomek, Lesiczka Walek, Rogala, za kaplicą Dziewa Józef, po drugiej stronie rzeki Hołyński Michał, Dziewa Antek, Maksa Antoni i Eugeniusz, Maksa Franciszek, Szpilarewicz, nieco na uboczu Moskale, a przy młynie i stawie Saranieccy...
- Na Żebracz przyjechali ludzie z różnych stron, najwięcej z okolic Rzeszowa, bo pamiętam, jak dziadek rozmawiał o tym z dziećmi na pastwisku - wspomina pan Jan. Także z Rzeszowa przybył Michał Dziewa, dziadek mojego rozmówcy, poślubił Reginę Dołęgę. - A dziadek Antoni Maks przyjechał prawdopodobnie z Austrii. Babci nie pamiętam, ale później miał żonę z rodziny Saranieckich.
Józef i Eugenia, rodzice pana Jana, mieszkali na Żebraczu między kaplicą a rzeką. Oprócz najstarszego syna, mieli pięcioro dzieci: Kazimierza, Mariana, Stanisława, Celinę i Marię. Z drugą żoną, Anną Skowrońską, pan Józef doczekał się 13 potomstwa.
(...) nocami sąsiedzi przychodzili, grali w karty, opowiadali historie przy lampie naftowej.
- Biednie żeśmy żyli. Ojciec był szewcem, ale nie robił obuwia na sprzedaż, tylko na zamówienia. I więcej naprawiał, reperował. Z tego się utrzymywał - nie ukrywa mój rozmówca, a "ł" wymawia w ten charakterystyczny sposób, jak Zygmunt Kęstowicz w piosence "Cztery łapy", czyli "Kto dogoni psa". - Mieliśmy trzy morgi ziemi: jedną dostał ojciec od swojego ojca, a dziadek od strony mamy dał dwie. Do ojca przyjeżdżali ludzie z sąsiednich wiosek, nieraz przywozili całe wory butów. Ojciec często i długo siedział przy warsztacie, nocami sąsiedzi przychodzili, grali w karty, opowiadali historie przy lampie naftowej.
Myśli pan, że płakali? Nie!
Było biednie, skromnie, ale spokojnie, aż wybuchła II wojna światowa. - Przyszli do nas najpierw Niemcy. Od razu zgarnęli żywność. Potem przyszli Rosjanie i znów to samo. Tylko Niemcy odeszli jako wojsko, a Ruscy przyszli jak dziadostwo. Nie jestem wrogo nastawiony, ale tak to wyglądało - pan Jan rozkłada ręce. - Przyszedł głód. Ludzie z głodu puchli... Zalała nas woda, domy płynęły jak pudełka zapałek. Jedzenie? Jakie to było jedzenie?! Woda, sól... Czasami trochę mleka. Jednego ziemniaka jak utarli, to pięciolitrowy garnek tym krochmalem zaprawiali. Jak gdzieś w domu jedli i człowiek tam przyszedł, to nie pytał, czy się podzielą, tylko brał łyżkę, żeby choć trochę się posilić.
Jak zobaczą, a nie powiesz, że masz jedzenie, to zabiją.
Głód wygnał mojego rozmówcę, jako najstarsze z dzieci, prosić o cokolwiek po okolicznych folwarkach. Święty Józef, Święty Stanisław - w tych wioskach, w stronę Kołomyi, mieszkało sporo Polaków. Pan Jan trafił do rodziny Bazanów. Gospodarz popatrzył na przemarzniętego do szpiku kości chłopaka i mówi: - Co ty zaniesiesz do tego domu? Mróz, pola, lasy... A w lasach banderowcy. Jak zobaczą, a nie powiesz, że masz jedzenie, to zabiją. Zostań u mnie na parobka, a ojcu coś tam podrzucimy. I młodzian został.
- A on dobry gospodarz, ziemię umiał uprawiać - w głosie mojego rozmówcy słychać podziw. - I mówi do syna: "Piotrek, załóż konie i pojedziesz do tego Żebracza, i zawieziesz trochę tego jedzenia". Założyliśmy te konie: klaczka bułanka i sybirak - gruby, ciężki, ale mocny i szybki. Sanie też takie zdobione. Karyczki - takie mosiężne blaszki na uzdach, na uprzęży. A ja myślę: "Boże, Piotrek, żebyś ty wiedział, gdzie my jedziemy... My jedziemy w szczęki rekina! Tam bandy mają maszynowe pistolety!". Ale zajechaliśmy, szybko przenieśliśmy worek ziemniaków, worek zboża i z powrotem. I tak udało się uratować ojca w ten głód.
A pan Jan został u Bazanów za parobka. - Oni też przechowywali Żydów, bardzo dużo Żydów - dodaje, znów nie bez podziwu. - Tam nauczyłem się wyprawiać skóry. Żydówka była krawcową, to w domu obszywała, nicowała, mnie ubranko uszyła. Razem z Żydami przejąłem produkcję bimbru...
Gdy Rumiszka przyjechała, rodzina już czekała spakowana. Cel: Stanisławów, niemieckie koszary.
O pracowitości i innych zaletach najbardziej prześladowanej w czasie wojny nacji mój rozmówca wspomina nie bez kozery. Na własne oczy widział prowadzonych na niechybną śmierć Żydów z getta w Kołomyi. - Zima, a oni boso, w samej bieliźnie. Poobdzierane mięso z nóg, strugi krwi... Myśli pan, że płakali? Nie! - ostatnie słowa wypowiada z coraz większą mocą.
Gdy pan Jan parobkował u Bazanów, a w okolicy rosły w siłę bandy Rusinów, znajomy namawiał jego ojca, żeby wyjechał gdzieś, najlepiej do miasta, bo tam bezpieczniej. Uciekamy! - postanowił Józef Dziewa i poszedł do Ukraińców Rumiszów pożyczyć konie. Gdy Rumiszka przyjechała, rodzina już czekała spakowana. Cel: Stanisławów, niemieckie koszary.
Na początku tekstu pojawiło się nazwisko Szyling, pamiętacie? To z pochodzenia Niemiec. - W czasie wojny był szpiegiem. Niby wcześniej pracował jako młynarz, ale nigdy dłużej niż rok w jednym miejscu. Przygotowywał mapki dla Niemców, ale tego nikt nie wiedział - zdradza mój rozmówca. - To szwagier był, mąż Anielki, siostry ojca. I mówi do niej: "Słuchaj, wyjeżdżamy do Niemiec. Muszę". Wyjechali i trafili do lagru pod Berlinem. Na kwarantannę, żeby upewnić się, że będzie wierny Rzeszy. Po kwarantannie dostał mundur i przyjechał z ciotką na Żebracz. Tacy wychudzeni, że strach. Wrócił i objął władzę, był hersztem na cały Stanisławów.
Szyling urzędował w koszarach. Zobaczył Józefa Dziewę i zajął się szwagrem. Postarał się o mieszkanie po jakiejś Niemce, o żywność dla całej rodziny, do której później dołączył pan Jan. - Ale niedługo potem ja już do wojska poszedł, do Rzeszowa - zaznacza mój rozmówca.
Dostałem w prawe ramię
W Rzeszowie pan Jan był w szkole podoficerskiej, od października 1944 do stycznia 1945. Potem został wysłany do Rembertowa, trwało jeszcze powstanie warszawskie. - Mieliśmy iść na pomoc, ale Stalin nie pozwolił, zablokował, wojsko stało nad rzeką, bo "nie nada" - wspomina. - W końcu mogliśmy. Po trzech dniach wyszliśmy z Warszawy. I wtedy zostałem przydzielony do prawdziwej jednostki wojskowej, to był 11. Pułk Piechoty. Najpierw frontem dowodził Żukow.
"To idź" - mówią. A tam tak snajper czyścił, że nie było gdzie się schować.
Pod koniec frontu mój rozmówca został ranny i trafił do szpitala polowego w Wiesenthal. - Nacieraliśmy na wioskę, do której szedł tor kolejowy na skarpie. I był kanał Rypin - opisuje. - Trzeba było przejść na drugą stronę przez ten tor. Przeszedłem i wołam: "Naprzód!". "To idź" - mówią. A tam tak snajper czyścił, że nie było gdzie się schować. I jak tylko wyszedłem, zobaczyłem zasieki, w których leżał żołnierz zwrócony w moją stronę. Zdawało mi się, że na czapce miał orzełka.
Wycelowaliśmy do siebie, przez szczerbinkę i muszkę widziałem jego oko. I teraz - kto szybszy. Ja palec na spust, brzdęk i... niewypał.
On zaczął strzelać, pojedynczo. Słyszałem tylko bzyk, bzyk, bzyk. Dostałem się na skarpę, skokami w lewo, w prawo, byle tylko na górę. I już na torach poczułem, jakby ktoś uderzył mnie grochem. Dostałem w prawe ramię, pocisk przeleciał, kości nie uszkodził. Mogę pokazać...
- Znalazłem swoich, zameldowałem się Rokossowskiemu: "Panie majorze". On pokazał mi ramię i... "A jaki ja dla ciebie major" - powiedział. "O, przepraszam, panie generale" - poprawiłem się. Skierowali mnie gdzieś do piwnicy, na pierwszy opatrunek. A tam, mój Boże, odrąbane ręce, nogi... Stamtąd furmankami trafiłem do szpitala.
- Po szpitalu zebraliśmy się po drodze chyba w stu chłopa. Chodziliśmy jak barany. Dotarliśmy pod Piłę. Pytaliśmy sołtysów, czy jacyś gospodarze nas zatrudnią, bo akurat były sianokosy. Ja trafiłem do Ochotnych. Pewnego dnia wyjechał na koniu wojskowy z trąbką. Dowództwo wzywa na zbiórkę. Mówią, że wojna się skończyła, ale nie dla wszystkich i trzeba iść na front. Na Zaolzie, na Czechów. I pojechaliśmy.
Pan Jan stacjonował na granicy, w Chałupkach. Tam nabawił się zapalenia płuc. Na strażnicy głód był taki, że żołnierze kradli zboże, młócili, gotowali ziarno i jedli. Bez okrasy, bez soli... Nie palili papierosów, tylko łęty.
I znalazłem jedno nazwisko, Antek Dziewa, ktoś z rodziny, kto jechał jednym transportem z ojcem.
Wreszcie wylądował w Kielcach. - Wojna skończyła się w 1945. Najpierw do cywila puścili tych starszych, żonatych. A nas przetrzymali do 1947 - opowiada. - Nic nie wiedziałem o rodzinie. Myślałem, że pomordowani. Dostałem miesięczny urlop i zacząłem szukać. Objeździłem całą Polskę: od Przemyśla aż pod niemiecką granicę i z powrotem. I nic. A dostałem też kartę żywnościową, że gdy zabraknie mi jedzenia, mam zgłosić się do jakiegokolwiek wojska, to dadzą mi prowiant. Dotarłem do Krakowa, tam spotkałem Janka Hołyńskiego z Żebracza. Jego rodzina osiedliła się w Gorzowie. "Pojedziemy do moich rodziców" - mówi. A jego ojciec to mój chrzestny. Zajechaliśmy. Wszedłem, jak do swojej rodziny. Ale Hołyński nie wiedział, gdzie moja rodzina. Poradził mi jechać do Przemyśla, bo tam był punkt przyjazdu przesiedleńców i na granicy mają spis i informacje, gdzie kto się udał. Tak zrobiłem. I znalazłem jedno nazwisko, Antek Dziewa, ktoś z rodziny, kto jechał jednym transportem z ojcem.
Trzymaj się, nie daj się
Antek Dziewa i Józef Dziewa z rodzinami dotarli razem do Gliwic. Tam w nocy wagony pociągu rozczepiono. Stryj został, osiedlił się w Bojkowie, ojciec pojechał dalej. Dokąd? Tego mój rozmówca miał dowiedzieć się później. Zupełnie przypadkiem.
Na dworcu kolejowym w Poznaniu czekał na transport. Stał tam też wąsaty jegomość. Twarz jakby znajoma, obaj raz po raz spoglądali na siebie. W końcu zamienili słowo. - Tak? To poczekaj, dam ci się napić bimbru od ojca! - ucieszył się wujek na spotkanie pana Jana. I kazał wsiąść do pociągu relacji Moskwa - Berlin. I ruszać na Schwiebus (Świebodzin). - Ale nie dojeżdżaj, tylko porozmawiaj z konduktorem, żeby cię wysadził w Koppen (Kupienino). Tam poproś, żeby cię skierowali na Rietsch (Rietschütz, Rzeczycę) - podpowiedział.
(...) powtarzam sobie: "Trzymaj się, nie daj się". Pukam, proszą, wchodzę. "O, żołnierzyk idzie do nas"
- Była noc. Radzili, żebym poczekał do rana. Ale ja nie, ja aż się paliłem, żeby iść na Rietsch. Doprowadzili mnie do drogi, kazali przejść przez asfalt w Wityniu i dalej na Rietsch - mojemu rozmówcy zaczyna drżeć głos. - Widzę, że świeci się światło w pierwszym domu, to myślę: "Wejdę i zapytam". Wchodzę i w przedpokoju widzę, że siedzą ludzie, na stole jest wódka, główka cebuli, czosnek, słonina i chleb. Ja patrzę, a mój ojciec siedzi! Jasiński, Rajski i więcej znajomych. Mnie od razu zatkało w tym korytarzu, ale powtarzam sobie: "Trzymaj się, nie daj się". Pukam, proszą, wchodzę. "O, żołnierzyk idzie do nas" - mówi gospodyni. Miałem ze sobą masło solone z UNRRA. I śledzie. O, takie duże! A tłuste, że jak się jadło, to olej ciekł... I papierosy, junak chyba się nazywały te tutki. A oni palą tytoń, machorkę samosiejkę. I w gazetę zawijają. Gospodarz kazał gospodyni wlać wody do miski, żebym się umył. A tam siedzą zainteresowani, żeby porozmawiać ze mną. Proszą do stołu, szklankami piją bimber. Wypiłem a wyciągam zakąskę swoją. Oni zdziwieni, skąd ja mam masło. A ja mówię, że mam coś lepszego. I te śledzie wyciągam. Ojciec odzywa się: "I ja też tak myślałem, gdzie mój syn. Poszedł na wojnę i nie wraca, gdzieś się włóczy" - panu Janowi słowa więzną w gardle. - Ale Rajski mówi: "Nie martw się, wróci". Tato zaczął płakać... Wtedy podszedłem do niego i mówię: "Tato, twój syn stoi przed tobą!".