Do Nieświeża wkroczyli Sowieci i wzięli się za porządki
- Rosjanie aresztowali Zygmunta, męża mojej siostry Wili. Został wywieziony do obozu w Kołdyczewie, o którym mówiło się, że stamtąd się nie wraca - pisze Teresa Gładysz z Zielonej Góry, która dzieciństwo spędziła w Nieświeżu.
Pod koniec niemiecko-rosyjskiej zawieruchy w roku 1944, gdy wróciliśmy do Nieświeża, wyszłam z ojcem obejrzeć wojenne zniszczenia. Chodziliśmy w większej grupie. Wtem nadleciał samotny samolot i zaczął krążyć nad miastem. Było to niepokojące, schroniliśmy się w piwnicy opuszczonego domu. Usłyszeliśmy dźwięk spadającej w pobliżu bomby, w piwnicy wszystko zadrżało, przechyliła się. Rumor, trzask, zawalił się na nas dach. Ciemno, pełno pyłu w ustach, ziemia, jakieś szczapy, kurz. Ktoś pyta, czy wszyscy cali. Próbujemy po omacku wydostać się z rumowiska. Wtem słyszę głos ojca: "Pomóżcie, nie mogę się ruszyć, nogi mam przygniecione". Kilka osób usunęło krokiew, która na niego spadła i z trudem wynieśli go z piwnicy.
Do Nieświeża wkroczyli Rosjanie i natychmiast wzięli się za porządki.
Zobaczyliśmy, że kość przebiła spodnie, zgruchotane było lewe udo. W szpitalu zdiagnozowano otwarte złamanie w dwóch miejscach, w odległości 10 cm jedno od drugiego. Po długiej operacji stwierdzono, że tak skomplikowane złamanie uniemożliwia dokładne ustawienie kości i noga na pewno będzie krótsza. Po kilku dniach przewieziono ojca do domu, leżał w łóżku z nogą na wyciągu z dużym obciążeniem, nieraz płakał z bólu.
Do Nieświeża wkroczyli Rosjanie i natychmiast wzięli się za porządki. Mieli donosy na Polaków współpracujących z AK, zaczęły się aresztowania. Uprzątnęli po niemieckich egzekucjach obóz w Kołdyczewie i gotowi byli zapełnić go Polakami. Aresztowali Zygmunta, męża mojej siostry Wili. Po krótkim pobycie w więzieniu w Nieświeżu i przesłuchaniach został wywieziony do obozu w Kołdyczewie, o którym mówiło się, że stamtąd się nie wraca...
Wila zdobyła namiary na strażnika, u którego podobno za wysokie łapówki udawało się nieraz wykupić więźniów. Miała tylko motocykl z przyczepką, który zaproponowała w zamian za męża. Targu dobito. Po kilku dniach przyjechał samochód po odbiór łapówki. Według poleceń w domu miała być tylko Wila. Zabrali motor i przez pewien czas cicho sza. Wreszcie siostra dostała wiadomość, że ma przyjechać do obozu. Strażnik powiedział, że jest już ustalona data egzekucji, że przeznaczeni do rozstrzelania mają wiązane drutem kolczastym ręce i nogi, że są wkładani na leżąco, jedni na drugich, do ciężarówki. Zygmuntowi też założą drut, ale nie zawiążą, i będzie leżał na górnej warstwie, żeby w odpowiednim momencie stoczyć się z samochodu. Potem pojechali do lasu, strażnik wskazał trasę transportu i miejsce, gdzie ma czekać Wila. Plan był taki: ciężarówka zatrzyma się przed zakrętem, kierowca uda, że nastąpiła awaria, więc strażnicy pilnujący więźniów podejdą dowiedzieć się, co się stało - wtedy Zygmunt musi wydostać się z samochodu, położyć plackiem na drodze i czekać, aż kierowca raptownie ruszy, a strażnicy pobiegną, żeby w pośpiechu wskoczyć na pakę i nie zauważą zbiega.
Wila wróciła pełna obaw i nadziei. W tym planie było tyle ryzykownych momentów... Z niecierpliwością oczekiwała wyznaczonej daty. Zamówiony był samochód, miała przywieźć Zygmunta do nas. W nocy nie spaliśmy, niecierpliwi i niepewni, czy się uda, czekaliśmy na ich powrót. Wreszcie przyjechali. Zygmunt był bardzo słaby, następnego dnia nie chciał jeść, miał ponad 39 stopni gorączki. Przyszedł zaprzyjaźniony lekarz i stwierdził plamisty tyfus. Powiedział, że w nocy nastąpi kryzys i jeśli przeżyje tę noc, to się wyliże. Wila akurat miała dyżur w szpitalu, ja z mamą czuwałyśmy. Całe szczęście, że Zygmunt był przywiązany pasami do łóżka, bo nagle zaczął się zrywać, krzyczeć, nie mogłyśmy go utrzymać... Po tym ataku osłabł i leżał już spokojnie. Nad ranem lekarz uznał, że kryzys minął. Gdy Wila wróciła z dyżuru, czuwała przy mężu. Kilka dni później nagle przybiegła pielęgniarka ze szpitala z informacją, że siostra ma plamisty tyfus i zaraz przyjedzie do nas komisja sanitarna, więc natychmiast musimy ukryć Zygmunta. Zdążyłyśmy, a ekipa dezynfekcyjna zasmrodziła dom środkami chemicznymi i okleiła żółtą taśmą z napisami "zakaz wstępu", "choroba zakaźna". Gdy siostra wróciła ze szpitala, teraz z kolei Zygmunt opiekował się nią.
Jeden z dumą wyciągnął karaszki (taki odpad tytoniowy), zawinął w gazetę, uformował papierosa, odpalił i podał mnie.
W szkole Rosjanie cofnęli wszystkich o jedną klasę, twierdząc, że u nich poziom jest wyższy. Po dwóch dniach nauki ponownie w klasie piątej uznałam, że przerabiamy to samo, co przed rokiem, tylko teraz po rusku, a wtedy po białorusku. Roza Talerczyk, Marysia Marcinkowska i ja miałyśmy bardzo dobre stopnie, więc poszłyśmy do dyrektora i oświadczyłyśmy, że albo przeniesie nas do klasy szóstej, albo więcej do szkoły nie przyjdziemy. Uśmiechnął się i rzekł "No, otliczniki, poprobujem".
Obok przedmiotów podstawowych mieliśmy przysposobienie wojskowe. Prowadził je jeden mundurowy i nie był w stanie uczyć wszystkich klas. Pomagali mu wybrani uczniowie, po przeszkoleniu z musztry, rozbierania i składania zamka w karabinie, strzelania. Mieli stopnie wojskowe starszynia (kapral) i mładszyj starszynia (młodszy kapral). W naszej klasie ja byłam starszynia. Któregoś dnia po lekcji zdałam broń do gabinetu dyrektora i chłopcy zawołali mnie na dziedziniec szkoły, bo mieli coś ciekawego. Jeden z dumą wyciągnął karaszki (taki odpad tytoniowy), zawinął w gazetę, uformował papierosa, odpalił i podał mnie. Zakrztusiłam się, zaczęłam kaszleć, zdeptałam tego skręta, powiedziałam, że kto chce trzymać ze mną, ten nie weźmie tego świństwa do ust, i poszłam. Nie wiedziałam, że początek tej sceny widział przez okno dyrektor. Zostałam wezwana do gabinetu. Weszłam, usiadłam, dyrektor coś pisał, nie zwracał na mnie uwagi i nie podnosząc głowy, wyciągnął papierośnicę i podał mnie. - Panie dyrektorze, to jestem ja - powiedziałam. - Ja wiem, że to jesteś ty. Ale o ile chcesz spróbować, zrób to teraz, w kulturalnych warunkach i prawdziwego papierosa, a nie skręta w gazecie - odparł. Boże, jak się wstydziłam. Przysięgłam, że do 18 lat nie będę paliła. To było pierwsze i jedyne zaciągnięcie się w życiu.
Chciałam uciekać, ale było za późno, już szedł z dwoma uzbrojonymi w moim kierunku.
Ojciec leżał w łóżku na wyciągu, na życie musiała zarabiać mama. Trzeba było handlować. Zdobywała sacharynę, kamyczki do zapalniczek, papierosy. Ja pomagałam w sprzedaży. Po szkole szłam z zakazanym towarem na targ. Raz miałam bardzo dobry dzień, dużo sprzedałam i chciałam iść do domu dobrać towar, gdy podszedł gość i poprosił o 12 papierosów. Zapłacił i wtedy dotarło do mnie, że nikt nie kupuje takiej ilości naraz, że to podstawiony enkawudzista. Chciałam uciekać, ale było za późno, już szedł z dwoma uzbrojonymi w moim kierunku. Przyłożyli mi lufę do pleców i zaprowadzili do NKWD. Na przesłuchaniu mówiłam, że ojciec jest ranny, nie mamy z czego żyć, a towar nie mój, tylko pani, która obiecała mi 10 procent ze sprzedaży.
Zarządzili rewizję w domu. Ogarnął mnie strach. Szwagier Zdzisio był lekarzem i ukrywał u nas w kufrze lekarstwa, które zabraliśmy ze zdewastowanych aptek. Za to groziło "spotkanie z białymi niedźwiedziami". W domu przechodziliśmy obok pokoju pani Szablewskiej, śledczy zawołali ją na świadka. Akurat lepiła pierogi i chciała umyć ręce. Woleli mieć ją na oku, zrozumiałam, że to moja jedyna szansa. Dyskretnie odsunęłam się, znikłam w pokoju, złapałam węzełek z lekarstwami, wyskoczyłam przez okno, ukryłam je w krzaku bzu i wróciłam. Protokół brzmiał "wo wriemia obysku niczewo nie obnarużeno" (w czasie rewizji nic nie znaleziono). Wróciliśmy do NKWD. Ze łzami w oczach prosiłam śledczego, by oddał mi towar i pieniądze. Podzielił wszystko na dwie kupki - jedną dla siebie, drugą dla mnie. Podpisałem protokół, byłam wolna.
Scenę i miejsca dla publiczności urządziłyśmy w stodole i na podwórzu rodziców Irki.
Któregoś razu potrzebowałam na coś pieniędzy. Wpadłam na pomysł, by urządzić przedstawienie. Marysia Marcinkowska, Wercia Suchocka, Irena Krasińska i ja stanowiłyśmy zespół taneczny. Sama wymyśliłam choreografię i stroje - przygotowałyśmy spódniczki z bibułki i warkocze z bibułki, uszyłyśmy baletki z białego płótna, do tego białe koszulki bez rękawów i białe figi. Napisałam też jednoaktówkę "Ukarany łobuz". Wynajęłyśmy chłopaka, który grał na akordeonie. Scenę i miejsca dla publiczności urządziłyśmy w stodole i na podwórzu rodziców Irki. Narysowałyśmy afisze, przygotowałyśmy bilety - wszystkie się sprzedały! Było nawet zapotrzebowanie na powtórkę, którą zrobiłyśmy w następną niedzielę. Spektakl okazał się bardzo udany.