Coraz więcej świeczek
Znów przybyło świeczek, które większość z nas zapali w tych dniach na cmentarzach.
Ktoś z rodziny, paru kumpli, przyjaciel, osoba wyjątkowo bliska. Sąsiad ledwie mijany na schodach i postać z tzw. pierwszych stron gazet. Ludzie, których nagle zabrakło i tacy, którzy przypomnieli nam o sobie swoim odejściem. A także ci, których nazwisk i życiorysów nie poznaliśmy. Współistnienie, które zamienia się we wspomnienie. Za szybko.
Pocieszamy się w wędrówce przez doczesność - którą w samotności zaczynamy i samotnie kończymy - mimo że właściwie znikąd pocieszenia. I zbyt rzadko sięgamy po naukę pozostawianą nam przez odchodzących, zbyt często docenianych dopiero, gdy ich nie ma.
Łódź od lat zmaga się ze zrozumieniem swojej przeszłości, utrwaleniem jej wartości, uhonorowaniem jej bohaterów. Przygnieciona spadkiem, którego nie potrafiła dźwignąć, gapi się w przyszłość niczym rozwydrzone dziecko na błyszczące za oknem zabawki. Chce mieć wszystkie, najlepiej nowe, beztrosko wyrzucając stare. Mimo że o tożsamości i tradycji sporo mówi, chełpi się fabrykanckim rozmachem, traktuje pozostałość po latach świetności bardziej jak garb niż siłę, pokładając większe nadzieje w budowaniu marzeń lub żartów, które za kilkanaście lat mogą przestać mieć znaczenie.
Również pomniki - namacalne i mentalne - łatwiej stawia tym, którzy stąd wyjechali lub tu, co najwyżej zaglądali, niż tym, którzy swe życie związali z miastem pętlą trudów. Pozwalając, by fragmenty miasta stały się cmentarzami wiary w możliwość odmiany losu, przykrywa ich beznadziejną szarość kolorowymi błyskotkami rozsypywanymi przed oczami naiwnych. Łódź chętniej zapomina, niż pielęgnuje. I bez sensu walczy z różnorodnością, preferując jednorodnie myślących. Dobrze byłoby szczerze rozglądać się wokół, dostrzegać przymilnych i niemiłych. Lada chwila przecież zrównają nas świece palone nad naszymi prochami.