Było to najbardziej niespokojne lato. Lato największej wędrówki
Naraz z dwóch stron padły strzały z potężnych dział. Z jednej ogień artyleryjski, z drugiej z nieznanych nam wtedy katiusz. Istne piekło - Teresa Gładysz z Zielonej Góry wspomina lato 1944, gdy z rodziną uciekała z Nieświeża i wracała.
Było to najbardziej niespokojne lato. Lato największej wędrówki mieszkańców z miasta na wieś i z powrotem. Niemcy wycofując się, bombardowali okolicę i ostrzeliwali Nieśwież. Ponieważ mieszkaliśmy w centrum, uciekliśmy na przedmieście. Był tam samotny piętrowy budynek. Mieszkała w nim wdowa z synem marynarzem, który przyjechał do matki na urlop w 1939 roku i już nie zdążył wrócić do swojej jednostki. Z miasta zjechało do nich mnóstwo rodzin. Ci, którzy dotarli jako pierwsi, zakwaterowani zostali w pokojach, następni - w innych pomieszczeniach, kolejni - w tym my - w piwnicy.
Niedaleko od domu usłyszeliśmy pojedyncze strzały. Klimek, syn właścicielki, wziął lornetkę i wszedł na dach, żeby zobaczyć, skąd pochodzą. Za nim ruszyli zaciekawieni mieszkańcy. Ale nie dowiedzieli się, co zobaczył, bo naraz z dwóch stron na dom padły strzały z potężnych dział. Z jednej ogień artyleryjski, z drugiej z nieznanych nam wtedy katiusz - w sekundowych odstępach leciały jeden za drugim podłużne pociski. Istne piekło. Kobiety z krzykiem uciekały do piwnicy, zgarniając przestraszone dzieci.
Ja złapałam nasze bagaże i podźwignęłam w pole. Bałam się, że dom może się zapalić i znów spłonie wszystko, co mamy. W polu Niemcy co kawałek mieli wykopane schrony przeciwczołgowe - takie małe, głębokość do ramion dorosłego mężczyzny, szerokość taka, by zmieścić się, stojąc bokiem, długość na dwie-trzy osoby. Wrzuciłam do schronu cały bagaż i wróciłam. A tu dom już się pali! Ludzie, nie bacząc na rozrywające się wokół pociski, utworzyli wąż i jeden drugiemu podawali wiadra z wodą wyciąganą ze studni. W pewnym momencie zobaczyłam mamę. Jedną ręką trzymała siostrę i jej córkę Irkę, a drugą Renię. I tak kręciły się w kółko. Podbiegłam, złapałam mamę za rękę, pociągnęłam w pole, kazałam im ukryć się w schronie, a sama wróciłam gasić pożar.
(...) zorientowali się, że to dom pełen uciekinierów z miasta, kobiet i dzieci, i zaprzestali ostrzału
Później okazało się, skąd ten ostrzał. Z jednej strony stały jednostki SS wycofujące się z miasta. Z drugiej czoło następujących wojsk sowieckich. Gdy nasz marynarz wszedł na dach, Niemcy pomyśleli, że to baza Ruskich, a Ruscy, że to siedziba Niemców. I zaczęło się piekło. Po pewnym czasie jedni i drudzy zorientowali się, że atakują ten sam obiekt. Podobno wysłali zwiad, zorientowali się, że to dom pełen uciekinierów z miasta, kobiet i dzieci, i zaprzestali ostrzału.
Po nocy spędzonej w schronach na polu rano wróciliśmy do centrum Nieświeża. Poszłam zobaczyć, co zmieniło się w mieście. Zobaczyłam otwarte drzwi do apteki, weszłam. Podłoga zasypana rozmaitymi lekami. Zauważyłam tabletki prontozylu - wielkości aspiryny, o kolorze rdzy, w czasie wojny były skutecznym lekiem na wszystko. Ponieważ szwagier pracował jako lekarz, a moje siostry Wila i Renia jako pielęgniarki, wzięłam tego, ile mogłam, i zaniosłam do domu. Pobiegłam też po szwagra i razem poszliśmy po następne leki, które on już fachowo posegregował. Do jego domu wróciliśmy z pokaźnym bagażem.
Wieczorem na niebie pojawiły się niemieckie myśliwce, potem bombowce. Lęk ogarnął mieszkańców. Gdy rano ludzie znów zobaczyli samoloty, zaczęli opuszczać miasto. Ale teraz uciekali już dalej, na wieś, do poszczególnych majątków. Nasza rodzina, poza Wilą i jej mężem, też ruszyła z plecakami w drogę. Gdy uciekinierzy szli, nadleciał niemiecki myśliwiec, obniżył lot i zaczął strzelać. Przerażona wskoczyłam do rowu, złapałam duży liść łopianu i przykryłam nim głowę w nadziei, że pilot mnie nie zauważy...
Gdy dotarliśmy do majątku, pełno w nim było uciekinierów, niektórzy przebywali tu już od dłuższego czasu. Spotkaliśmy sporo znajomych, a ja kolegów za szkoły. Kolacje gotowaliśmy wspólnie na ognisku, a potem opowiadano różne ciekawe historie. Panowała przyjacielska i miła atmosfera, nie odczuwało się niewygody spania w stodole na klepisku zasłanym sianem, zapominało się o wojennej grozie.
Niemcy zamknęli koło, odcięli ich od pułku i okrążyli. Zresztą nikt o tym nie wiedział.
Po kilku dniach wróciliśmy do miasta. Renia z mężem Zdzisiem poszli do swojego domu, mieszkali trochę dalej od centrum, naprzeciw elektrowni. Mama zdecydowała, że zatrzymamy się u nich. W mieście spokój, żadnych walk, a tu nie wiadomo skąd, na ulicy wojsko rosyjskie. Ustawiają warty przy rozmaitych obiektach, także przy elektrowni. Żołnierz na warcie powiedział, że przegnali Niemców i teraz już będą tu rządzić. Biedak nie wiedział, że jego oddział wysunął się jako szpica, a tymczasem Niemcy zamknęli koło, odcięli ich od pułku i okrążyli. Zresztą nikt o tym nie wiedział.
Wszyscy się uspokoili, że to już koniec walk. Renia postanowiła zagospodarować mieszkanie i wrócić do normalnego życia. Cała rodzina odradzała, tłumaczyła, że należy jeszcze trochę zaczekać. Bez skutku. Renia zajęła się porządkowaniem i układaniem rzeczy, mama szykowała kolację, a mnie wysłano do gospodarza po mleko. Po drodze zobaczyłam samolot krążący nad miastem. Przestraszyłam się, nie zauważyłam, czy to niemiecki, czy ruski, był za wysoko. Ale zaniepokoiło mnie to, że nie poleciał, tylko krążył. Cofnęłam się i pobiegłam do domu. Powiedziałam, dlaczego wróciłam. Od mamy dostałam burę, że nie przyniosłam mleka, ale ojciec wyszedł na dwór i obserwował niebo. Po chwili kazał wszystkim szybko iść do piwnicy. Nad miasto nadleciała eskadra bombowców. Bomby spadały jedna po drugiej, wszystkie w okolicy elektrowni. Nikt z nas wcześniej nie pomyślał, że to jedyny strategiczny obiekt w Nieświeżu. Znów trafiliśmy w miejsce największego ostrzału.
Jak weszłam, było strasznie, zamiast sufitu, widziałam płomień.
Trafiono w dom, dach zaczął płonąć. Nie było mowy o samodzielnym ratowaniu go, należało zabrać co się da i uciekać. Na dworze jasno, że szpilki można zbierać. Ojciec kazał mamie, jej siostrze z córką i Reni natychmiast ukryć się w schronie przeciwczołgowym na polu, a sam ze Zdzisiem wskoczyli do domu zabrać z szafy dopiero co rozwieszone ubrania. Ja wskoczyłam za nimi, bo mieliśmy kotkę z małymi, które w strachu schowały się pod szafą. Jak weszłam, było strasznie, zamiast sufitu, widziałam płomień. Ojciec ze Zdzisiem już mieli uciekać, gdy zobaczyli mnie leżącą na ziemi i grzebiącą pod szafą. Udało mi się złapać jednego czy dwa kociaki, wzięłam je na ręce, a kotka miaucząc, wyskoczyła za mną i wybiegliśmy z płonącego domu. W polu bez trudu znaleźliśmy kilka schronów blisko siebie.
Po pewnym czasie, nie wiem po co, wyszłam ze schronu, zaplątałam się w jakieś sznurki i upadłam. Ojciec przestraszył się, że może ktoś założył wnyki na zające, i wyskoczył mi pomóc. Okazało się, że zaplątałam się w spadochron. Przy sznurkach był jakiś metalowy przedmiot, jeszcze ciepły. Ojciec powiedział, że ktoś niedawno musiał skoczyć. Schowaliśmy spadochron do schronu i zastanawialiśmy się, co dalej. Nawet nie zauważyliśmy, jak podeszło kilku Ruskich. Zapytali, czy tu jeszcze są Niemcy i jak dojść do jakiejś tam drogi. Ojciec im tłumaczył, ale zdecydowali, że nie będą błądzić i mamy ich tam zaprowadzić. Kazali iść Zdzisiowi. Renia zaczęła płakać i prosić, żeby go nie brali. Wtedy jeden się wściekł i powiedział, że jeśli zaprowadzi ich tam, gdzie chcą, a nie do Niemców, to wróci, a ona ma przestać ryczeć. Nie było mowy, żebyśmy usnęli. Całą noc czekaliśmy do powrotu Zdzisia.
Rano mama obejrzała spadochron i była zaskoczona taką ilością materiału. Potem uszyła mi z niego bardzo ładną sukienkę, a sobie, mnie i Reni modne bluzki, i jeszcze koszule nocne. Tak skończyły się nasze wędrówki miasto-wieś, wieś-miasto.
My nie mieliśmy nikogo bliskiego na cmentarzu. Mama stawiała lampioniki na tych zupełnie opuszczonych grobach.
Gdy piszę o tym, co działo się latem 1944, jest jesień, ostatnie dni października 2013. Mimo woli przypominają mi się Zaduszki w Nieświeżu. Nie było zniczy ani zwyczaju tak pięknego dekorowania grobów. Biedoty nie było stać na pomniki, na wielu mogiłach stał jedynie drewniany krzyż, a niektóre to tylko usypane pagórki. Ale były też ogrodzone, z ławeczką. Albo przykuwające wzrok piękne rzeźby. Kilka dni przed Zaduszkami mama przygotowywała coś w rodzaju lampionów. Z kartonu wycinała okrągłe denko, oklejała kolorowym papierem i natłuszczała, przez co robiły się przezroczyste. Miało to kształt dziecięcego wiaderka. Do środka wstawiało się świeczkę. My nie mieliśmy nikogo bliskiego na cmentarzu. Mama stawiała lampioniki na tych zupełnie opuszczonych grobach. Mówiła, że zmarli tu pochowani najbardziej potrzebują modlitwy. Po zapaleniu świeczki zawsze kazała stanąć i pomodlić się.