By czas nie zatarł historii. Tajemnica leśnego zagajnika
Ułani szybko się oddalili. Pozostawione po nich siodła, karabiny, hełmy, ostrogi, szable a także mundury zakopano w zagajniku koło dworu w Krasnem. Patrzyłem na to i żal ściskał serce. Wszystko było nowe, prosto z magazynu, służyło zaledwie kilka dni. Myślałem, że się przydadzą, że je ktoś odkopie. Tak się jednak nie stało - o tajemniczych wydarzeniach z września 1939 r. opowiada Jerzy Kudelski.
Pochodzę z Zabłudowa. Mieszkaliśmy przy Rynku Prezydenta Mościckiego - zaczyna wspomnienia pan Jerzy Kudelski. - Gdy wybuchła wojna, znalazłem się z bratem i rodzicami w Krasnem we dworze należącym do barona Józefa Manteuffla. Dwór stał w lesie, na uboczu przemarszu wojsk. Sporo mieszkańców Zabłudowa tam się schroniło, mając nadzieję, że przetrwają zawieruchę wojenną.
Pamiętam była połowa września 1939 r. Bardzo ciepły dzień. Słońce wprost paliło żarem, zupełnie jak w lecie. Naraz patrzymy, zbliża się grupa jeźdźców. Zatrzymali się na podjeździe dworu. Widok był niesamowity. Konie dymiły, rzucały łbami, biły kopytami w nagrzaną od słońca ziemię. Wokół unosił się zapach końskiego potu i skórzanych wojskowych rzędów. Jeden z ułanów zsunął się z siodła. Na lekko ugiętych nogach, jak zwykle po dłuższej galopadzie, zrobił krok, dwa do przodu. Wyprostował się, spod hełmu spływały mu na twarz ciemne strużki potu. Za nim zrobili to pozostali.
Był to jeden z oddziałów Podlaskiej Brygady Kawalerii, ostrzelany przez Niemców od szosy zabłudowskiej. Po 15 września 1939 r. ostatnim marszem odwrotowym przechodził na koncentrację do Białowieży. Z Puszczy Białowieskiej ze szwadronami Suwalskiej Brygady Kawalerii, podążając w ogólnym kierunku na południe, wszedł w skład Samodzielnej Grupy Operacyjnej Polesie gen. Franciszka Kleeberga.
Tego wszystkiego dowiedziałem się po jakimś czasie, dużo później. A wówczas jako nastolatek patrzyłem na ułanów wielkimi z ciekawości oczyma. Ludzie otoczyli żołnierzy. Po krótkiej rozmowie z panią Manteuffel trzech ułanów poprosiło o cywilne ubrania. Było to zaskoczenie dla miejscowych: żołnierze przecież odmówili dalszej walki.
Ale atmosfera wtedy była bardzo napięta, wszystko się toczyło szybko. Ja myślałem o nich ze współczuciem. Byli to bardzo młodzi mężczyźni, niewiele starsi ode mnie, straszliwie zmęczeni i przerażeni tym co się dzieje. Bali się. Słońce tak grzało, że trudno było wytrzymać, przez wiele dni nie padał deszcz, a oni mieli na sobie grube sukienne mundury. Konie były zmachane, błyszczały w tej spiekocie.
Z polecenia pani Manteuffel wydano tym żołnierzom cywilne ubrania: spodnie, czapki, jakieś marynarki, koszule. Przebrali się, pozostawili konie, broń, hełmy i szybko się oddalili w głąb lasu. Reszta postanowiła walczyć. Padła komenda do wymarszu i ułani w zwartej grupie, bez żadnego odpoczynku po chwili odjechali w kierunku Puszczy Białowieskiej. Pozostały po nich tylko ślady podków na drodze.
Baronowa wydała dyspozycje i miejscowi wzięli się za chowanie pozostawionych rzeczy po wojskowych. Paru mężczyzn pobiegło po łopaty i udali się do lasku, wtedy to był młodniak. Inni zaczęli ściągać te siodła, karabiny, hełmy, szable, nawet ostrogi. Ja też pomagałem. Uginając się pod ciężarem siodła, poprawiając popręgi i rzemienie, które co chwila rozpełzały i plątały się koło nóg, ciągnąłem to żołnierskie mienie. Co chwila zatrzymywałem się i ścierałem spoconą dłonie lepkie srebrne nitki babiego lata, osiadające na twarzy. Wlekliśmy ten sprzęt z folwarcznego gumna do świerkowego młodniaka za dworski pałacyk, gdy nagle usłyszeliśmy warkot lotniczego silnika. Zwaliłem siodło na ziemię odskoczyłem za zakrzaczoną tarniną skarpę w pobliżu wykopanego dołu. Warkot wzmagał się. Od strony wsi Rafałówka pokazał się jednosilnikowy samolot. Zbliżył się do dworskich zabudowań i lasku, gdzie wraz z innymi siedziałem ukryty. Leciał na bardzo niskim pułapie, prawie nad nami.
Ruch na dworze zamarł. Ukryty wraz z innymi w krzakach zagajnika widziałem go bardzo dobrze. Na lewym boku kadłuba za skrzydłem i na górnym płacie ogona widniały czarne krzyże. Z wyciszonym silnikiem Niemiec zszedł nad majdan dworski. Myśl była jedna: teraz zacznie strzelać. Samolot chybnął się, przechylił na skrzydło i nagle z hukiem i wyciem wzbił się w górę. Rozpalone wrześniowe powietrze, wibrowało przenikliwym krzykiem wystraszonych dworskich kur i innego ptactwa. Nie padł ani jeden strzał. Samolot odleciał w kierunku Zabłudowa.
Odetchnęliśmy z ulgą. Po latach dowiedziałem się, że był to samolot rozpoznawczy Henschel. Dlaczego pilot, mając w widełkach celownika wojskowe konie na dziedzińcu dworskim oraz folwarcznych pracowników, nie otworzył ognia, do dziś pozostaje tajemnicą. W pamiętnym bowiem wrześniu Niemcy nie oszczędzali nawet słomianych strzech. W takich niezwykłych okolicznościach było moje spotkanie z Luftwaffe.
Kiedy samolot odleciał, szybko powrzucaliśmy do dołu mienie wojskowe i zasypaliśmy. Pamiętam, patrzyłem na to wszystko i żal ściskał serce. Służyło ono zaledwie kilka dni, wyciągnięte z magazynów garnizonowych w chwili mobilizacji. Już wówczas pomyślałem, że muszę tu wrócić. Wojna bowiem według komunikatów radiowych miała trwać nie dłużej niż dwa tygodnie. Tak się jednak nie stało, a potem przez wiele lat nie było możliwości, żeby cokolwiek zrobić.
Dopiero w 1986 r. sprawą zainteresowałem dyrektora Muzeum Wojska, pułkownika Zygmunta Kosztyłę. Zgodził się pojechać ze mną do Krasnego. W drewnianym pałacyku Manteuffla mieści się Dom Dziecka. Wraz z zabudowaniami gospodarczymi wtopiony jest w zieleni lasu sosnowego, otoczony ogrodem i sadem. Wyjazd z pułkownikiem Kosztyłą traktowałem niemal jak misję historyczną. Zaprowadziłem go na skraj zabudowań dworskich. Po latach teren ten oczywiście inaczej wyglądał, był gęsto zarośnięty topolami.
Chodziliśmy z pułkownikiem po tym lesie, zatrzymywaliśmy się, rozmawialiśmy. Pamiętam, po 47 wówczas latach, diabelnie trudno było zorientować się w mało znanym leśnym terenie i zlokalizować miejsce ukrycia ułańskiego sprzętu i wyposażenia.
- Przyjedziemy tutaj na cały dzień z kuchnią, wojskiem i odpowiednio silnymi wykrywaczami, które sprowadzę z Warszawy - powiedział pułkownik Kosztyła. Czekałem na telefon. Nie pojechaliśmy. Pułkownik w krótkim czasie zmarł.
Mimo upływu tak wielu lat myśl o zakopanej w Krasnem w 1939 roku broni i wyposażenia ułanów ciągle do mnie wraca i nie daje mi spokoju. Opowiadając o tym chciałem przywołać tamte zdarzenia, żeby przynajmniej nie zostały zapomniane. Jestem przekonany, że te rzeczy w tym dole leżą jeszcze. Warto byłoby je wydobyć, stanowiłyby teraz cenne eksponaty muzealne - uważa Jerzy Kudelski.