Amnezja za publiczne
Policja nie jest od tego, by ją lubić. Prawda to oczywista od początku istnienia policji. Dobrze, jak jest pomocna - ale umówmy się, przeprowadzanie staruszki przez ulicę to zadanie harcerzy.
Jeszcze lepiej, gdy policji czy straży miejskiej lękają się ci, którzy lękać się powinni, nie zaś przyuliczni sprzedawcy czosnku. A już najlepiej, gdy będąc poszkodowanymi natychmiast na policję dzwonimy, wiedząc, że szybko zostanie podjęta skuteczna akcja. Policja i straż miejska robią wiele, by osłabiać swój wizerunek i poważanie na poziomie ogólnopolskim, w sprawach najpotężniejszych. Jednak na co dzień dotkliwymi są przypadki lekceważenia związane z sytuacjami lokalnymi, bliskimi. Małe obrazki z Łodzi: Pasaż w centrum, popołudnie, przy jednej z ławek kilku osobników wyraźnie pod wpływem rzuca głośne przekleństwa, agresja buzuje - w niewielkim oddaleniu komenda straży miejskiej, przed nią stoi trzech mundurowych. Jedni stoją, drudzy krzyczą, nikt nie wykonał kroku. Telefoniczna prośba o interwencję w sprawie grupy ludzi przez wiele godzin nocą mocno hałasujących i rozrabiających na dziedzińcu kamienicy. Radiowóz przyjeżdża po 40 (!) minutach, a policjanci awanturników... upominają. Bezsensowne i bezskuteczne przejścia z policją, gdy np. zostanie nam skradziony telefon komórkowy, powodują, że na wiele sytuacji zaczynamy machać ręką. Rzecz jasna, wakaty, za niskie pensje, rozrost biurokracji i nakaz zamknięcia świata w tabelkach pracy nie ułatwiają. Ale mam coraz silniejsze wrażenie, że od polityków począwszy na urzędnikach skończywszy nieśmiertelny chyba homo sovieticus (taki sam, jak kapitalicus) daje o sobie znać pozwalając zapomnieć, że wszyscy, którzy pracują za pieniądze publiczne, z tegoż właśnie powodu zobowiązani są do - jakkolwiek to słowo brzmi - służby społeczeństwu, a nie zdobywaniu nad nim przewagi i szukaniu profitów. W przypadku policji ta amnezja boli szczególnie...