Ach ta woda w Stanisławowie. Wszystko było inne
- Dziś, po latach, Stanisławów, kraina dzieciństwa, jawi mi się jak raj. Chleb był lepszy, woda smaczniejsza, śnieg bielszy, a lasy...? Przepiękne liściaste - mówi Włodzimierz Bogucki.
Stanisławów pana Włodzimierza to ulica Zofii Chrzanowskiej. Tam, pod numerem 12, mieszkała rodzina Boguckich. Dom był niedawno wybudowany z trzema pokojami, dwiema kuchniami i pomieszczeniem gospodarczym. Mimo że był wodociąg ważną rolę odgrywała studnia na podwórku. Nigdy nie pił już tak smacznej.
- Gdy w latach 70. byłem w Stanisławowie mój ojciec prosił tylko o jedno, abym przywiózł mu butelkę tej naszej wody - opowiada pan Włodzimierz. - Przywiozłem. Była tak znakomita, że mieszkający przy naszej ulicy Żyd Juda Lichtenberg co tydzień pompował ją dla siebie do wielkiej beczki.
Z ulicy Chrzanowskiej wszędzie było blisko - pięć minut drogi do wspaniałego dworca stanowiącego miniaturę tego wiedeńskiego, taki sam dystans dzielił Boguckich od kościoła i szkoły. Ulica ta, przy której stało dwadzieścia domów, w tym dwie kamienice, łączyła dwa inne ważne ciągi komunikacyjne ulice Wołczyniecką i Słowackiego. W pobliżu był też rozległy plac ze zbudowanym na planie krzyża ratuszem, w którego piwnicach znajdował się pasaż handlowy Hausmanna. Nowoczesny, gdyż nie znajdowały się tam kramy, ale sklepy. To była taka ówczesna galeria handlowa. Dalej pomnik Mickiewicza, katedra ze wspaniałym ołtarzem...
(...) ojciec zawsze do mnie mówił Włodzimierz, a mama, która nienawidziła tego imienia ze względu na Lenina, używała Jana.
- W niej byłem chrzczony - opowiada Bogucki. - Moim ojcem chrzestnym był zastępca miejscowego komendanta policji, legionista, podobnie jak mój ojciec. Zresztą wszyscy z legionów trzymali się razem, pomagali sobie. Tato postanowił nadać mi imię Włodzimierz, po krewnym, ale ksiądz stwierdził, że to wykluczone, gdyż to imię słowiańskie i nie ma go wśród świętych. Wówczas ojciec zapytał, czy może być Jan. I został Jan. Ale ojciec zawsze do mnie mówił Włodzimierz, a mama, która nienawidziła tego imienia ze względu na Lenina, używała Jana. Proszę sobie wyobrazić, że do śmierci nigdy nie powiedziała do mnie "Włodzimierz" i wielu naszych znajomych było przekonanych, że mam brata Jana.
Katedrę Bogucki pamięta z jeszcze jednego względu. W każdą niedzielę, o godz. 10.00 odbywała się msza wojskowa. W Stanisławowie stacjonowały cztery jednostki - pułk piechoty, pułk artylerii ciężkiej, dywizjon artylerii konnej i pułk ułanów. Podczas mszy piechota była we wnętrzu, kawaleria, na koniach, przed świątynią. W chwili podniesienia rozlegał się dźwięk trąbki i wówczas konie pierwszej trójki kawalerzystów, kłaniały się... Pan Włodzimierz z tych niezwykłych mszy pamięta też zapach. Pasty do butów i perfum pań. Bowiem Stanisławów był miastem zasobnym za sprawą fabryki nici, browaru, warsztatów kolejowych...
Cóż, nie byłem idealnym dzieckiem.
- Ojciec z legionową przeszłością zajmował się lokomotywami, ukończył szkoły w Wiedniu i w Rzymie - opowiada zielonogórzanin. - Był wojskowym człowiekiem, konkretnym, nienawidził plotek. Mama prowadziła dom. Powodziło nam się dobrze, tato zarabiał ponad 350 zł miesięcznie. Dla porównania czesne w mojej szkole kosztowało 25 zł miesięcznie, a opłata w szkole muzycznej 15 zł. Chodziłem do szkoły ćwiczeń, która działała przy seminarium nauczycielskim. Cóż, nie byłem idealnym dzieckiem. Gdy czasem dostawałem szmatą lub kopyścią natychmiast ten przedmiot znikał. Zwykle kończył w piecu.
Pan Włodzimierz jednym tchem wymienia zwyczajowe nazwy stanisławowskich dzielnic - Trynitary, Górka, Zabalachy... i deklamuje słowa piosenki:
"Kochany Stanisławów uroku tyle ma
Kochany Stanisławów moc wrażeń tobie da
Tu masz belweder, górkę tu masz błoto
Kochany Stanisławów jest jak złoto".
- Nasze miasto zostało założone w 1662 r. na gruntach wsi Zabłotów w widłach rzeki Bystrzycy przez Andrzeja Potockiego, który nadał mu nazwę Stanisławów na cześć swego ojca Stanisława Rewery Potockiego - nie bez dumy opowiada zielonogórzanin. - Zawsze był garnizonem, pierwotnie bronił Polskę przed Tatarami. Na sejmikach bywał nazywany głową całego Pokucia. Mówiono także o nim, że jest "małym Lwowem", a to dzięki zabytkom z doby baroku.
Najważniejszym wspomnieniem z dzieciństwa jest dzień, w którym wręczał bukiet bzu Piłsudskiemu. Ten pogłaskał go i zapytał, czy podobają mu się polskie mundury i który najbardziej. Włodziu odparł, że najpiękniejszy jest ten legionowy, bo taki nosił jego tato. Wówczas Marszałek tak śmiesznie do niego zasalutował.... A jak o drugich narodzinach mówi o przysiędze harcerskiej, którą składał na sztandar w 1937 roku. A mottem - żyj dla innych, myśl o ojczyźnie - stara się kierować do dziś. Nie posiadał się z dumy, gdy w ciągu dwóch lat cały rękaw jego munduru zapełnił się zdobytymi sprawnościami.
Później nosiliśmy jeszcze jedzenie i wodę Żydom
- Jako harcerz nosiłem we wrześniu 1939 roku wodę i jedzenie oficerom, którzy byli więzieni w Dolince pod Stanisławowem. - wspomina. - Był upał, a ich karmiono słonymi śledziami. Błagali o krople wody. Z kolegami nosiliśmy im we wszystkich możliwych naczyniach i przerzucaliśmy przez ogrodzenie. Wówczas strzelał do mnie krasnoarmiejec i przestrzelił mi marynarkę. Później nosiliśmy jeszcze jedzenie i wodę Żydom, to już w trakcie niemieckiej okupacji. Jako harcerz byłem także łącznikiem żołnierzy AK.
Lata po wrześniu 1939 roku to czas jakby rozbity na kilka wojen. Rosjanie, Niemcy, znów Rosjanie i wreszcie potworności, których dopuszczali się ukraińscy nacjonaliści. Widzi pojedyncze obrazy. Pogrzeb siostry, prawdziwej piękności ubranej w białą suknię. Nawet ludzie z zakładu pogrzebowego na jej widok zamarli, że taka piękna, taka młoda... To było zapalenie płuc i powikłania po nich. Czas głodu. Nastoletni Włodzimierz pracował w warsztacie, robił kłódki. Udawało mu się zrobić jedną dziennie więcej i sprzedawał je chłopom, aby móc kupić siostrze coś pożywniejszego.
Mama była przerażona, ojciec pochwalił. To było szaleństwo
- Jednak to niewiele dawało - opowiada Bogucki. - Byłem załamany, zrozpaczony, nie wiedziałem co robić. Ubrałem się w kombinezon, wziąłem skrzynkę z narzędziami i ruszyłem do siedziby gestapo. Na bezczelnego. Wartownicy mnie przepuścili, a ja prosto do komendanta, pamiętam, że nazywał się Kruger. Wszedłem do gabinetu z portretem Hitlera i swastyką. Dowódca siedział za biurkiem, na mój widok sięgnął po broń. Wówczas ja wyrecytowałem, że moja siostra umiera, że nie mamy nic do jedzenia... On dziwnie na mnie popatrzył. Zapytał co potrzebuję i wypisał na kartce jajka, mleko i chleb, przybił pieczątkę. Mama była przerażona, ojciec pochwalił. To było szaleństwo, które niestety życia Stasi nie uratowało.
Kolejne wojenne obrazy. Konwój Żydów pędzonych na cmentarz, który był miejscem straceń. Nie mógł wówczas zrozumieć, że ten idący na śmierć tłum nadzoruje jedynie dwóch Niemców, a resztę robili rodacy ofiar, żydowscy policjanci, z pałkami i biczami z drutu kolczastego. Później widział tylko jak ziemia ruszała się nad zbiorowa mogiłą.
Inny obraz. Matka klęcząca i całująca buty oficera NKWD, który mierzy z pistoletu w głowę ojca. Rosjanin mieszkał u nich i często z ojcem dyskutował. W pewnym momencie, gdy toczyła się rozmowa o przyszłości, starszy Bogucki powiedział, że losy wojny i rewolucji wcale nie są rozstrzygnięte. To doprowadziło enkawudzistę do wściekłości. Jak później przyznał tylko błagania matki odwiodły go od naciśnięcia spustu.
(...) w tłumie kibiców usłyszał zapowiedź Rosjan, że po drugiej bramce rodzina Kazia trafi na Syberię.
I historia kolegi Kazia, który był doskonałym piłkarzem i wystąpił w meczu reprezentacji Stanisławowa przeciwko bolszewickim żołnierzom. Kaziu strzelił bramkę. Po chwili, gdy zanosiło się na drugiego gola, na boisko wyskoczył ojciec Kazia z pasem i powiedział, że go spierze jak strzeli kolejną. Gdy widownia pytała co się dzieje odparł "Przyjaciołom bramek się nie strzela". Tak naprawdę w tłumie kibiców usłyszał zapowiedź Rosjan, że po drugiej bramce rodzina Kazia trafi na Syberię.
Wreszcie w pamięć wrył mu się widok ofiar ukraińskich nacjonalistów. Widział całe wsie, których mieszkańców wyrżnięto. Pamięta także tłum uchodźców z wsi, którzy szukali w mieście ochrony przed UPA. Także w ich domu mieszkali uchodźcy.
- To wówczas ojciec stwierdził, że nie powinniśmy jednak w naszym Stanisławowie zostawać, że tutaj nie będzie już pokoju - kończy pan Włodzimierz. - Wyjechaliśmy i oczywiście tęskniliśmy. Tak naprawdę do dziś tęsknię i często wyobrażam sobie, że chodzę ulicami Stanisławowa. Mojego Stanisławowa.