Życie poza systemem. Mroki i uroki szarej strefy
Połowa pensji do ręki, druga połowa pod stołem - za zgodą pracodawcy i pracownika. Remonty i naprawy czy opieka nad dzieckiem to niektóre usługi, za które nie żądamy faktur. Nic dziwnego, bo w większości pewnie byśmy ich i tak nie dostali.
Szara strefa składa się z kilku elementów. Jak wylicza w specjalnym raporcie Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową to: działalność nielegalna (np. przemyt papierosów), ukrywana działalność (płacenie pracownikom części pensji pod stołem) i nieformalna działalność (praca na czarno). Na dobrą sprawę nikt nie wie, jak duża jest szara strefa w Polsce i istnieją różne metody jej szacowania. Niektórzy funkcjonują w niej z wyboru, nieraz latami. Zapytaliśmy dlaczego.
10 lat bezrobocia
Grzegorz, 38 lat. Ostatni raz legalnie pracował 10 lat temu. Od tego czasu jest „długotrwale bezrobotnym”. Mimo to codziennie przychodzi do pracy.
- Po technikum poszedłem na prywatne studia informatyczne. Żeby je opłacić, musiałem pracować. To były czasy, kiedy o pracę było trudno. Zatrudnił mnie kolega w sklepie komputerowym. Interes szedł słabo. W końcu sklep padł. Jeszcze trochę dorabiałem naprawą komputerów, ale w końcu pieniądze się skończyły i rzuciłem studia. Nie stać mnie było. Dziś, jak patrzę na zarobki informatyków w Lublinie, to myślę, że powinienem na głowie stanąć, żeby skończyć naukę. Gdyby tylko udało mi się zrobić dyplom... Potem pracowałem w firmie meblarskiej. Pół-etatu, a pracowało się jak na całym. Pół pensji szło legalnie, drugie pół pod stołem. Tak było wygodnie szefowi, a mnie też pasowało, bo pieniądze były większe.
Prostytucja bez podatków. W szarej strefie działają też prostytutki. Nie jest to zakazana prawem działalność (sutenerstwo już jest przestępstwem), ale jest nieopodatkowana. Jednak od 2014 r. GUS zaczął wliczać m.in. prostytucję do obliczania PKB kraju.
Teraz pracuję w innej firmie. Robimy płyty drewniane do mebli. O legalnym zatrudnieniu szef nie chce słyszeć. Właściwie to jestem tu kierownikiem, ale gdyby przyszła jakaś kontrola, to oficjalnie będę pierwszy dzień w pracy. Tak żeby zobaczyć, jak wygląda praca przed podpisaniem umowy.
Na rękę jest 3,3 tys. zł i żadnych podatków. Wygodnie? Czasami tak, ale jak się spojrzy na to całościowo, to plusów jest mało. Mieszkam z matką. Stać nas na dużo, ale unikam dużych wydatków. Samochodu nie kupię, bo niby jak bezrobotny wytłumaczy skarbówce, że go stać? O kredycie na mieszkanie nie ma co marzyć, bo dla banku nie mam dochodów. Na konto nic nie wpływa, żeby nie było śladu. Nie wiem, jak długo to pociągnę. Przecież w końcu trzeba będzie się gdzieś wyprowadzić. Myślałem o zmianie pracy na legalną, ale też jest ciężko, jak już raz w ten tryb wdepnąłem. Bo niby jak mam udokumentować, że mam doświadczenie zawodowe, skoro przez tyle lat byłem bezrobotny? Chyba wpadłem w błędne koło.
Ekipa bez faktury
Janusz, 42 lata, rolnik, szef ekipy remontowej.
- Gdzie się nie obejrzeć, to w mojej wsi są pieczarkarnie. Niektórzy mają wielkie, produkują na potęgę, mają podpisane kontrakty zagraniczne. Ja pieczarkarni nie mam. Tylko kilka hektarów po rodzicach. Mieszkam z żoną i dwójką dzieci. Źle nam się nie powodzi.
Kiedy stawiałem dom, nauczyłem się budowlanki. Zresztą każdy we wsi to potrafi. Dlatego kilka lat temu skrzyknąłem chłopaków i rozkleiliśmy na lubelskich osiedlach kartki, że robimy wykończeniówkę i remonty. Od razu zaczęły się telefony. Teraz już nawet się nie reklamuję, bo klienci polecają mnie kolejnym. Zawsze, jak ktoś dzwoni pytam, gdzie, kiedy i czy będzie potrzebna faktura? Jeśli ktoś chce rachunku, to odmawiam. Mogę wypisać kartkę, że zrobiłem co zrobiłem i jak trzeba, to daję gwarancję, ale faktury nie wystawię. Mało komu zależy na rachunku, najważniejsze jest zaufanie i polecenie.
Najwięcej roboty jest latem, ale wtedy fuchy trzeba pogodzić z robotą w polu. Wtedy zostaję na wsi, a do klienta wysyłam ekipę. Zaglądam czasami, żeby przypilnować spraw. Ale w inne miesiące też są zlecenia. Ludzie budują się cały rok. Remontują mieszkania też w zimie. Jest dobrze.
Dom ociepliłem, samochody wymieniam, dzieciom niczego nie brakuje. Opłaca się na robotę codziennie jeździć nawet do Tomaszowa Lubelskiego. Wtedy do stawki doliczam koszty dojazdu.
Włoska rencistka
Michalina, 50 lat. Oficjalnie rencistka. Nieoficjalnie opiekunka osób starszych w Niemczech i Włoszech
- Jeszcze kilka lat temu wieś nie wyglądała jak dziś. Ludzie kupowali na zeszyt, wystawali pod sklepem całymi dniami. Teraz każdy dom ma siding (zewnętrzne panele - red.) i ładny ogródek, a bezrobocie w gminie ogromne. Ludzie siedzą na bezrobociu, ale ich na ulicy nie widać. Bo ich nie ma. Wyjechali na saksy i przysyłają euro rodzinom.
Rentę mam na biodra. Od lat choruję. Są dni, kiedy bez leków przeciwbólowych nie mogę wstać w łóżka. Ale jak trzeba coś zrobić, to zrobię.
Pierwszy raz wyjechałam w 2012 roku. Koleżanka wracała z Włoch na święta i szukała zastępstwa do opieki nad starszą panią. Pojechałam pod Mediolan. Jak ja się bałam... Że się zgubię, że nie znam języka, że będą mnie traktować jak niewolnicę. Od razu wzięłam pieniądze na powrót i powiedziałam mężowi, że jak coś się stanie, to na drugi dzień wracam. Zostałam we Włoszech trzy miesiące.
Nie było tak źle. Opiekowałam się starszą panią. Miałam dach nad głową, wyżywienie, gotowałam po włosku. Dużo się musiałam nauczyć.
Potem były jeszcze raz Włochy i Niemcy. I tak w kółko, po trzy miesiące albo pół roku. Jest taka zasada, że jak wracasz do Polski, to nagrywasz zmienniczkę na swoje miejsce. O to nie jest trudno, bo już się stworzyły we wsi takie spółdzielnie.
Nawet nie jest trudno, jak podopieczny umiera. Tak w sercu, to trochę trudno, bo z takim człowiekiem się można zaprzyjaźnić, ale jeśli chodzi o pracę, to od razu można znaleźć nową ofertę.
Te moje biodra to jakoś przeszkadzają, ale we Włoszech jest inny klimat i lżej jest niż w Polsce. Najgorzej jest, jak opiekuję się osobą zupełnie niedołężną, którą trzeba przenosić.
Po trzech miesiącach pracy za granicą wracam z 20 - 30 tysiącami złotych. Część odkładam. Najpierw wpłacałam na lokatę do banku, ale teraz wpłacam na lokatę syna. Bo nie chcę mieć kłopotów ze skarbówką.
Opiekunka z akademika
Paulina, 22 lata, studentka, opiekuje się dziećmi.
- Za godzinę biorę osiem złotych, dziesięć, jeśli trzeba coś posprzątać w domu, uprasować, odebrać dzieci ze szkoły. I powiem szczerze - jak dom wygląda na bogatszy. Mam cztery młodsze siostry, to umiem się opiekować dziećmi. Takie w wieku przedszkolnym są najfajniejsze. Lubię stałe zlecenia, np. trzy razy w tygodniu. Czasami też zajmuję się dziećmi nocami, kiedy rodzice chcą gdzieś wyjść. Są miesiące, kiedy dorabiam nawet 700 złotych. Dla mnie to dużo. Opłacam akademik, na ciuchy trochę zostaje, na kino, na wakacje.