Życie i śmierć często zależą od ślepego przypadku
Dzięki ukraińskim Poleszukom i pułkownikowi z samego Petersburga mój tata uniknął Katynia. A nasza kułacko-policyjna rodzina nie została natychmiast wywieziona na Sybir.
Zaczęło się 17 września 1939. Na Wołyń wkroczyli czołgiści, za nimi kawaleria, a na końcu piechota. Czerwonoarmiści byli bardzo biednie odziani, zmęczeni i uginający się pod ciężarem plecaków. Polacy nie okazywali najeźdźcom współczucia, nikt nie podał im nawet kubka wody, bo zaszczyt witania okupantów przypadł w udziale uradowanym Ukraińcom i Żydom.
Podhajce, w których mieszkaliśmy, to wieś ukraińska, w której żyło kilkanaście polskich rodzin. Obok wsi był ukraiński chutor. Były tu lepianki z gliny, kryte słomą i na niebiesko malowane (kurne chaty). Jednym z mieszkańców był Wasyl, człowiek bardzo wesoły, dowcipny, bez którego nie obyły się żadne wesela, chrzciny, chętnie przez polskich sąsiadów zapraszany, zasiadał przy każdej okazji za biesiadnymi stołami w ich domach. Po wkroczeniu Rosjan różnie względem Polaków zachowywali się nasi sąsiedzi Ukraińcy. Jedni nadal przyjaźnie, a inni - jak Wasyl - zmienili wobec nas swoje zapatrywania.
Chodziliśmy głodni, boso, nieodziani. Lachy nas hnytyły (uciskały). Isty (jeść) nie dawały
Wśród tych, którzy wtargnęli na nasz Wołyń, byli ludzie różni, dobrzy i źli, okrutni i spieszący Polakom z pomocą. Dziadzio wspominał o takim odbiegającym od wschodniej normy Rosjaninie. Pewnego wrześniowego dnia do wsi przyjechał młody oficer. Cały chutor wyległ na spotkanie. Prowodyrem był Wasyl, a zmiana frontu względem Polaków zdziwiła nawet jego sąsiadów. Wasyl uświadamiał chłopów, jak mają narzekać na Lachów (pogardliwa nazwa Polaków). Gdy któryś z sąsiadów odezwał się, że to nieprawda, usłyszał: "Nie ma prawdy, jest sprawiedliwość". Podjechał gazik. Wyszedł kapitan, o stopień nogę oparł i zapytał, jak się ludziom tu żyło. Z odpowiedzią pospieszył usłużny prowodyr: "Chodziliśmy głodni, boso, nieodziani. Lachy nas hnytyły (uciskały). Isty (jeść) nie dawały". Młody kapitan, lekko uśmiechając się, lustrował wzrokiem tak bardzo uciskanych, dobrze wyglądających chłopów, którzy na spotkanie z takim gościem ubrali się odświętnie, co umknęło uwadze zacietrzewionego Wasyla. Oficer patrząc na tłum, odezwał się: "Och, biedni ludzie, rosyjskiemu oficerowi poskarżyć się przyszli. Tak, widzę, macie buty giemzowe, jesteście ładnie ubrani i dobrze wyglądacie. Gdy tak na was patrzę i skarg kłamliwych słucham, przyznaję, żeście biedni, ale tylko sercem i duchem". Po takiej ripoście kapitana Wasyl opuścił głowę i odszedł bez słowa, a z nim cały chutor.
O, wy burżuje, nic was nie uratuje i na biełyje miedwiedli wam para
Przyznać należy, że i Wasyl miał rację, twierdząc, że prawda ze sprawiedliwością nie miały nic wspólnego. Na skraju lasu stał ładny murowany domek. Mieszkał w nim drwal z żoną i gromadką dzieci. Gospodarz był bardzo pracowity i zaradny. Jego dom, ukryty w leśnej gęstwinie, był bardzo zadbany, czysty i schludny, z pomalowaną na czerwono podłogą. A jak zachowali się Rosjanie, gdy przekroczyli próg? Oniemieli ze zdumienia, a oficer odezwał się: "Kakaja krasiwaja miebiel. W oknach firany, o, podłoga malowana. Nie widzę zapiecka, nie spicie na słomie". Splunąwszy, dodał: "O, wy burżuje, nic was nie uratuje i na biełyje miedwiedli wam para (czas wam na Sybir)".
Nieważna jest narodowość, rasa, religia, najważniejsze to być człowiekiem i widzieć go w bliźnim
Deportacje zaczęły się 10 lutego 1940 r. Sąsiad drwala był świadkiem, jak w mroźną noc żołnierze NKWD upychali na furmankę gromadkę płaczących dzieci i przerażonego drwala z żoną. Za co? Dlaczego? Jakim prawem skazano i wywieziono na syberyjską katorgę szereg niewinnych ludzi, zarówno Polaków, jak i Ukraińców, a wszystkich Bogu ducha winnych? Ich los podzielił kuzyn mojej mamy Stanisław Grabowski. Winawat? Da! Bo był wójtem. Wójt - zrozumiałe - burżuj, niech w tajdze pomarznie, to mu się po kułacku myśleć odechce. Nauczyciel? Też można wytłumaczyć, bo to inteligent, ekstrement - jak uważali siepacze Berii - a przed zasiedleniem wołyńskiej ziemi nowymi grażdanami (obywatelami) należało ją oczyścić z wszelkich "nieczystości". Listonosz? Też winawat! Bo z "listową kulturą" ma do czynienia. Ale czym zawinił kowal Sobieski, który podkuwał konie, kuł lemiesze, nie był bogaczem, a swoją mozolną pracą służył okolicznym gospodarzom? Albo ciężko pracujący robotnik leśny?
Napadną na nas chłopi z widłami!
O swoje rodziny bali się i policjanci. A było to na Polesiu, też we wrześniu 1939. Wyruszył z Pińska autobus z rodzinami policjantów. Jechaliśmy przez kraj Poleszuków, pracowitego ludu, przyzwyczajonego do ciężkiej pracy, żyjącego spokojnie i skromnie. Utrzymywali się oni z rybołówstwa i hodowli bydła. Jechaliśmy bezdrożami. W autobusie żony, dorosłe dzieci i matki policjantów, i tylko jedna matka z dzieckiem - tym dzieckiem byłam ja. Mój płacz do tego stopnia denerwował panie, że zgodne były nawet wyrzucić "bachora", ale gdy szczęśliwie uniknęliśmy upadku w przepaść, całkowicie zmieniły swoje zapatrywania. Krążyłam z rąk do rąk, a kiedy oddano mnie mamie, miałam zawieszonych kilkanaście łańcuszków z krzyżykami i medalikami. Jechaliśmy, a tu głód już zaczął doskwierać. Panie, ratując życie i bogactwo w walizkach, zapomniały o zapasach żywności. W pewnej chwili kierowca wykrzyknął przerażony: "Napadną na nas chłopi z widłami!". Mama opowiadała, jaki lament podniósł się w autobusie, ale rzeczywiście było się czego bać.
To dla detyny. Jedźcie dalej, paniusie, a dla małej detyny szczęścia w życiu życzymy
Na drodze stali Poleszucy uzbrojeni w różne rolnicze narzędzia, którymi nam wygrażali. Do autobusu weszło dwóch obdartusów, jeden wyciągnął rękę w kierunku półki z walizkami, ale nagle ją cofnął, bo zza fotela wysunęła się mała rączyna i usłyszano: "Jestem taka głodna". Ukraińcy stali jak wryci: "O, detyna!". Wrócili do gromady, od której odłączyło się kilku chłopów i gdzieś poszli. Po jakimś czasie do autobusu weszła większa liczba Poleszuków, przynieśli nam jedzenie. Któryś podał mamie owinięty białym płótnem kawał słoniny: "To dla detyny. Jedźcie dalej, paniusie, a dla małej detyny szczęścia w życiu życzymy".
Poleszucy wyszli z autobusu, a gromada na drodze rozstąpiła się. Przerażenie ustąpiło miejsca niedowierzaniu, że jesteśmy żywi i wolni. Kierowca siedział jak sparaliżowany. W pewnej chwili wstał: "Miłe panie, ci ludzie darowali nam życie, a mogli nas zabić. Może by panie tym biednym ludziom coś ofiarowały?". Paniusie zdejmowały z półek walizki i coś wyjmowały. Kierowca wyszedł z autobusu i jednego z Poleszuków poprosił o czapkę. Do jednej nie zmieściły się wszystkie dary, poprosił o drugą. I tak litościwi Poleszucy otrzymali dwie czapki wyrobów ze złota, a mama zostawiła mi tylko jeden łańcuszek z aniołkiem. Autobus ruszył. Poleszucy kłaniali się nam do samej ziemi. Do celu dojechaliśmy szczęśliwie, a mama ze mną przeniosła się do swoich rodziców do Podhajec.
Mój tata, poleski policjant, też miał wielkie szczęście. Poleszucy odnosili się do stróżów prawa z szacunkiem. Zaskarbił sobie uznanie tym, że szanował ludzi i nigdy nie zapominał, że jest człowiekiem w służbie człowieka. Chłopi ukryli tatę na wysepce, których pełno było wśród rozlewisk. Taką wysepkę, zwaną oczeretem, porastały szuwary, trzcina, tatarak. Nocą dobrzy ludzie dowozili mu czółnem pożywienie. Gdy zrobiło się chłodniej, polski policjant, serdecznie podziękowawszy swoim wybawcom, przeniósł się na Wołyń w pobliże domu moich dziadków. Ukrywał się w lesie, u wujka leśniczego, w zabudowaniach. Pewnego razu w listopadową noc wychodząc z lasu, spotkał na swojej drodze nieznajomego Rosjanina, którego zaprosił do domu dziadków. Okazało się, że jest to wysokiej rangi enkawudzista. I ten człowiek, pochodzący z Petersburga pułkownik, bardzo tacie pomógł. Dzięki prostym ludziom, ukraińskim Poleszukom, i przedstawicielowi najeźdźców mój tata uniknął Katynia. A nasza kułacko-policyjna rodzina, chyba też dzięki Aleksandrowi, nie została wywieziona na Sybir.
Jej syn Norbert, będąc po 2000 roku na katyńskich uroczystościach, znalazł wśród zamordowanych nazwisko swojego ojca.
Wśród autobusowych uciekinierów była też siostra mojej mamy Kazimiera z dwojgiem dzieci. Przyjechała do nas do Pińska 13 września. Jej mąż, wysokiej rangi policjant z Poznania, dostał służbowe przeniesienie do Zdołbunowa. Jeszcze tego samego dnia wujek wyjechał i wszelki słuch po nim zaginął. Przez jakiś czas ciocia z dziećmi mieszkała z nami w Podhajcach, a potem wróciła do Poznania. Do końca życia nie poznała prawdy o mężu. Jej syn Norbert, będąc po 2000 roku na katyńskich uroczystościach, znalazł wśród zamordowanych nazwisko swojego ojca.
Mój tata przeżył 71 lat. Zmarł w 1978 r. Po moim tacie pozostały policyjne zdjęcia, znaczek służbowy nr 801 z napisem na odwrocie "Policja Państwowa". Pozostała też jego maksyma życiowa: "Nieważna jest narodowość, rasa, religia, najważniejsze to być człowiekiem i widzieć go w bliźnim".