Zaczęło się od chleba i wody, czyli jak w 1997 roku Caritas dostarczył powodzianom tony darów
Co pamiętam z powodzi najlepiej? Wodę – mówi ks. dr Arnold Drechsler, dyrektor Caritas Diecezji Opolskiej. - I to nie wodę powodziową, w której stały – jedne po piwnice, a inne po dach – domy Opolan. Pracowałem przede wszystkim w naszej centrali, koordynując od rana do nocy pomoc i nawet w telewizji nie miałem czasu oglądać powodzi. Mimo to najlepiej pamiętam wodę. Mineralną w plastikowych butelkach.
Przepuściliśmy jej przez nasze ręce tyle, że dziś, po dwudziestu latach, trudno mi w to uwierzyć. To był jeden z paradoksów tamtej akcji. Wody było wszędzie aż w nadmiarze. Ale jednocześnie na wodę do picia i na chleb było wielkie zapotrzebowanie.
W odpowiedzi na nie 9 lipca 1997 do zalanej i odciętej od świata Nysy centrala Caritas wysłała 700 bochenków chleba i 1200 litrów wody mineralnej. 10 lipca dwie ciężarówki z odzieżą, 1200 bochenków i kolejne 1200 litrów wody pojechało do Kędzierzyna-Koźla. Na zamówienie centrali Caritasu piekarnia z Namysłowa piekła codziennie tysiąc bochenków chleba. Równolegle z centralą zaczęły organizować pomoc parafialne zespoły Caritas. W jednym z nich, w Kluczborku, walczyła z żywiołem Jadwiga Socha.
- Nasze biuro było na plebanii parafii Matki Bożej Wspomożenia Wiernych i tam też dotarła powódź – wspomina. – Byliśmy zalani do parteru, w nocy ratowaliśmy kancelarię parafii i biuro Caritasu, na szczęście zdążyliśmy przeparkować samochody wyżej, pod kościół i one nie ucierpiały. Na początek transmisja pomocy odbywała się bardzo prosto. To, co ludzie przynosili do domu katechetycznego z suchej części miasta, my dostarczaliśmy tym, co byli pod wodą. W pierwszej fazie najbardziej poszukiwane były buty gumowe, peleryny, proszki i środki dezynfekcyjne. Bo jak tylko woda schodziła, ludzie chcieli porządkować swoje domy, a często nie mieli czym.
Pani Jadwiga pamięta, że jej zespół pomagał wtedy opolskiej parafii bł. Czesława. – W kościele była na ich rzecz zbiórka pieniędzy, które przekazaliśmy – wspomina. – Potem zaczęły do nas docierać transporty z Niemiec. Organizowali je głównie dawni mieszkańcy Kluczborka. Jeden z nich przywiózł z jakiejś niemieckiej hurtowni buty gumowe. Zawieźliśmy je w któryś wieczór w rejon Popielowa i Lubszy. Komarów było tyle, że prawie nie dało się wysiąść z samochodu, a jak ten Niemiec zobaczył nasz powodziowy krajobraz, rozpłakał się. Chleb też woziliśmy. Pieczony był w Kujakowicach i okolicy i woziliśmy go, gdzie było trzeba caritasowym busem. Pan, który to woził, już nie żyje. Zabrnął kiedyś z tymi 500 bochenkami chleba tak daleko, że spóźnił się na ślub córki.
Kiedy zakończyło się zapotrzebowanie na doraźną pomoc, Caritas realizował programy długofalowe. Jednym z nich był „Projekt Poddasze”. Dzięki niemu powodzianie remontowali partery, mieszkając na strychach.
Powódź była dla Caritasu przełomem - przyznaje Artur Wilpert, świecki pracownik diecezjalnej centrali. - Od przełomu 1989 roku i odnowienia Caritasu minęło do wielkiej wody ledwo kilka lat. Uczyliśmy się pomagać. Bo z jednej strony dla wszystkich było oczywiste, że mamy w sytuacji klęski żywiołowej to robić, ale nikt nie definiował, co konkretnie do nas należy. Historia Caritasu w diecezji opolskiej dzieli się na czas do powodzi i od „powodzi tysiąclecia”. Z wielu tamtych doświadczeń korzystamy do dziś. Po niej nic już nie było takie jak przedtem.
- Początek działalności to była pomoc materialna - dziesiątki, setki, z czasem tysiące ton towarów, które przyjeżdżały od dobrych ludzi z kraju lub z zagranicy i trzeba było je przewieźć do ludzi w potrzebie. Zaczynaliśmy przede wszystkim z parafialnym zespołem Caritas parafii Kolonia Gosławicka, ale dołączali inni wolontariusze, których liczba osiągnęła ponad tysiąc. Ludzie pracowali często od rana do wieczora. Musieli jeść. W Opolu nie mieliśmy wtedy Caritasowej kuchni. Pomógł nam ks. infułat Podzielny z Kluczborka i tamtejszy Caritas - daje pan Artur.
- W centrali przy ul. Tysiąclecia w Opolu przyjmowaliśmy codziennie 200 ton darów - mówi ks. dr Arnold Drechsler, dyrektor Caritas Diecezji Opolskiej. - Rekord padł 15 lipca. Wtedy przyjechało do nas 56 transportów samochodowych. Wszystko pojechało do powodzian przeładowane w zestawy, paczki. To studziło emocje i niwelowało niebezpieczeństwo, że ktoś jakąś partię darów przejmie i będzie nią potem spekulował. Tiry by do zalanych miejsc nie dojechały. Tym się zajmowała nasza „kawaleria lekka”.
- To się stało oczywiste od chwili, kiedy zaczęliśmy docierać do konkretnych ludzi - opowiada pan Artur. - Pamiętam, jak amfibią dopłynąłem do powodzian z Koźla. Nie miałem wątpliwości, że my im nie możemy kazać czegoś przepakowywać, dzielić, oni mają głowę zajętą czymś innym. Nie możemy pomagać „od siekiery”. Oni muszą dostać gotowe zestawy pomocowe, od razu do użytku. Na początku złożone przede wszystkim z żywności i z artykułów chemicznych, leków, środków czystości, pampersów dla dzieci itd. Także z papierosów dla palących. Panie segregowały odzież - osobno dla małych dzieci, osobno dla starszych itd. Opisywały to. Ktoś przywoził worki, ktoś taśmę klejącą, ktoś flamastry. Pierwsze dwa miesiące zajmowaliśmy się przede wszystkim tym.
Z czasem wolontariusze wozili materace czy łóżka polowe, bo ktoś znalazł lokum u rodziny albo w pustym budynku położonym wyżej, ale nie miał na czym spać. Potem przyszedł czas na meble itp. Telefonów nie było. Ludzie szukali kontaktu z pielęgniarkami stacji Caritas i przez nie przekazywali, co jest potrzebne.
- Nasłuchiwaliśmy wiadomości Radia Opole, bo tam mogliśmy się dowiedzieć, gdzie są jakie potrzeby. Zdarzały się transporty branżowe, na przykład cały samochód ciężarowy baterii i latarek do podziału między kolejne miejscowości - dodaje pan Wilpert.
Ks. Drechsler podkreśla, że do pomocy w rozwożeniu darów zgłaszało się bardzo wielu przedsiębiorców i osób prywatnych, zarówno ciężarówkami, jak i samochodami osobowymi. Dawali swoją pracę, czas, a także paliwo. Tylko od początku powodzi do końca lipca 1997 z centrali Caritas wyjechało 1006 samochodów z pomocą. Od początku kataklizmu do końca maja 1998 roku centrala Caritas przyjęła 919 transportów - 631 z kraju i 288 z zagranicy. Łącznie było to pięć tysięcy ton darów o wartości ponad 25 mln zł. Łącznie z programami długofalowymi do diecezji przez Caritas trafiła pomoc wartości 50 mln zł.
- I w całości do powodzian. Żaden z pracowników i wolontariuszy Caritas nie otrzymał z tego tytułu dodatkowej premii. Żaden transport nie przeleżał u nas w magazynie więcej niż jedną dobę - dodaje ks. Drechsler. - I żadnego transportu pomocowego nie odesłaliśmy.
- To, że mieliśmy centralę przy parafii w Opolu-Kolonii Gosławickiej, było darem Opatrzności - uważa po latach Artur Wilpert. - Jeśli ktoś wcześniej narzekał, że to daleko od centrum miasta, to w czasie powodzi te problemy przestały mieć znaczenie. Znaczną część plebanii, duży dom katechetyczny i wielkie podwórze oraz dolny kościół mogliśmy dzięki życzliwości ks. proboszcza zaadaptować na coś w rodzaju poligonu. Dziś trudno sobie wyobrazić tę skalę. Tysiąc wolontariuszy od harcerzy i żołnierzy po pracowników naukowych politechniki przychodziło do pomocy powodzianom.
- Nie ma co ukrywać, że nie zawsze transport pomocy był witany z otwartymi ramionami - przyznaje pan Artur. - Zdarzało mi się słyszeć, zaraz po powitalnym „dzień dobry” albo „szczęść Boże”: Dlaczego ta lodówka albo pralka nie jest nowa? A gdzie pojechały te nowe meble, które Niemcy przysłali? - pytał ktoś w innej miejscowości. Za pierwszym razem bolało bardzo, potem się człowiek opancerzał i robił swoje. Zresztą kłótnie i spory bardzo rzadko odbywały się z udziałem samych powodzian, którzy rzeczywiście utracili dobytek i byli poszkodowani. „Dym” robiło zwykle dwóch, trzech krzykaczy w danej miejscowości. To oni straszyli nas sądami albo robili zdjęcia, żeby udokumentować, jakimi samochodami Caritas jeździ, a powodzianie ich nie mają. Ale od takich incydentów nie uzależnialiśmy pomocy. Kolejny transport do tej miejscowości znów jechał. A po latach wyrzuciłem to z pamięci.
Kiedy woda opadała, Caritas prowadził programy pomocowe w ramach projektów długofalowych. Pierwszym była pomoc finansowa. 15 mln zł w gotówce rozdzielono między 13 tysięcy rodzin.
- Osiem tysięcy dolarów przekazał papież Jan Paweł II - wspomina ks. Drechsler. - Wszystkie nagrody oddał powodzianom abp Alfons Nossol, którego zresztą powódź zastała w Bawarii i tam na rzecz poszkodowanych kwestował. Ks. prałat Wolfgang Globisch stworzył zręby pomocy międzyparafialnej. M.in. rolnicy z parafii niezalanych dzielili się z kolegami z terenów powodziowych (150 parafii) ziarnem, paszą, maszynami rolniczymi itd.
„Projekt Poddasze” był dziełem ks. prałata Piotra Kondzieli proboszcza ze Sławic.
- Pierwszego i drugiego dnia docierałem do moich parafian łódką - wspomina ks. Kondziela - rozwożąc żywność. Odwiedzaliśmy dom za domem, sprawdzając, czy są ludzie i czy mają środki do życia. Odwiedzałem ich i później, troszcząc się, gdzie spali. Wielu mówiło, że na strychu. I wtedy wpadłem na pomysł „Poddasza”. Stworzyliśmy zespół ekspertów, budowlańców, którzy oceniali, czy dany strych nadaje się do adaptacji. Caritas pożyczał na ten cel na 5-8 lat bez oprocentowania do 12 tys. zł 150 rodzinom w rejonie opolskim Caritas, a 300 w całej diecezji. Około 10 procent tych pożyczek umorzono, a za spłacone pieniądze uruchamiano z czasem inne akcje pomocowe. Łącznie na projekt przeznaczono 3,3 mln zł, które udostępniły m.in. niemieckie i francuskie fundacje dobroczynne.
- Po latach wspomnienia się zacierają i łączą w jedno - przyznaje Jadwiga Socha. - Woziliśmy rolnikom płody ziemi, transportowaliśmy - okrężną drogą - dzieciaki, które wracały z kolonii, pomagaliśmy w akcji „Poddasze”. Podstawowym problemem była łączność. Komórek nie mieliśmy. Jakimś cudem na plebanii ocalał i działał jeden numer stacjonarny. To było nasze okno na świat. Lepiej, żeby powodzi nie było, ale jak już przyszła, bardzo wiele osób naprawdę chciało pomagać. I ci należący do parafialnych zespołów Caritas, i spoza nich. To był spontaniczny odruch dobra. Nie mam wątpliwości, że warto było.
- Byliśmy tak bardzo skupieni na tym, co dzieje się z ludźmi, czego potrzebują, jak mamy im pomóc, że ja dopiero po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że właściwie nie pamiętam powodziowych krajobrazów. Nie noszę w sobie obrazów żywiołu. Ale czasem sięgam po zdjęcia reporterów nto, śp. pana Tadeusza Kwaśniewskiego czy Krzysztofa Świderskiego i przypominam sobie, jak było.