Tak wstrząsającego procesu przed szczecińskim sądem jeszcze nie było.
Na ławie oskarżonych zasiądzie 31-letnia Paulina M. Rok temu w Szczecinie zabiła nożem swojego syna i ruszyła z nim w Polskę.
Chłopiec miał 14 miesięcy. Pod Sierpcem kobieta wjechała pod tira. Została ranna. Ratownicy próbowali ratować małego Antosia, nie wiedzieli jeszcze wtedy, że dziecko od kilku godzin nie żyje. Odkryto to dopiero w trakcie sekcji zwłok.
Kobieta twierdzi, że chciała się zabić, bo cierpi na depresję. Biegli uznali jednak, że może stanąć przed sądem i odpowiadać za zabójstwo.
Proces miał się rozpocząć wczoraj przed Sądem Okręgowym w Szczecinie. Do rozprawy jednak nie doszło, bo obrońca oskarżonej nie mógł się stawić. Kobieta nie chciała być w sądzie bez niego. Dlatego rozprawę przełożono na październik. Niewykluczone, że ze względu na charakter sprawy sąd wyłączy jawność procesu.
Źle się układało
Poznaliśmy kulisy tej tragicznej historii. Paulina M. od kilku lat mieszkała z mężem i dwójką dzieci w Niemczech.
Młodszy miał rok i dwa miesiące, starszy ma teraz 8 lat. Małżonkom nie układało się najlepiej, choć ich sytuacja materialna była dobra.
Do zabójstwa dziecka doszło 12 lipca ubiegłego roku. Kilka godzin później doszło do wypadku.
Mąż twierdził, że od pewnego czasu żona zaczęła się dziwnie zachowywać: znęcała się nad rodziną psychicznie, groziła, że się zabije. Kilka razy interweniowała niemiecka policja.
Ostatni raz policjanci przyjechali dzień przed tragedią. Zapowiedzieli, że powiadomią Jugendamt (urząd do spraw dzieci i młodzieży).
Mąż ze starszym synem poszli tej nocy spać do sąsiada. Gdy wrócili rano, oskarżonej i młodszego syna nie było w domu. Kobieta wsiadła w toyotę i pojechała do Polski. Według ustaleń prokuratury, w lasku przy ulicy Krygiera w Szczecinie zabiła młodszego syna dwoma ciosami nożem. Potem z martwym synem ruszyła w kierunku Warszawy.
Przejechała ponad 500 kilometrów. W miejscowości Grąbiec pod Sierpcem zjechała na sąsiedni pas ruchu, wprost pod tira, na którego najechał jeszcze jeden ciągnik siodłowy. Dopiero po kilku dniach wyszło na jaw, że dziecko nie zmarło z powodu wypadku.
Mąż przeczuwał, że może dojść do tragedii. Gdy ustalił, że żona wjechała do Polski, zawiadomił szczecińską policję. Toyoty nie udało się namierzyć. Przed wypadkiem małżonkowie kilka razy rozmawiali telefonicznie. Mężczyzna przekonywał żonę, aby odwiedziła siostrę w Warszawie, a on tam dojedzie.
- Zrobiłam bardzo złą rzecz. Nie chciałam nic mu zrobić, ale ja nie umiem
- usłyszał. Ich syn już wtedy prawdopodobnie nie żył.