Z Nowego Małyńska na Wołyniu trafili do obozu w Dachau [ZDJĘCIA]
- Leśniczówka na uboczu. Cichutko. Nawet pies nie szczeka. Co jest? Zachodzimy do środka, patrzymy: leżą we czworo na podłodze, głowy siekierą rozłupane na pół - wspomina pan Józef.
Rzeszowszczyzna, miejscowość Jeżowe. Tu na świat przyszedł Józef Bednarz (rocznik 1931). Był trzecim dzieckiem Walentego i Anny z domu Pikuła. Najstarszy Feliks miał wtedy pięć latek, Maria - dwa. Rok później rodzina przeniosła się do Nowego Małyńska na Wołyniu, gdzie Polacy osiedlali się coraz chętniej.
Ładny dom ojciec postawił
Nowy Małyńsk, osada na obrzeżach Małyńska. 35, może 40 rodzin. Razem z Bednarzami przybyli tu Pikułowie: dziadkowie Stanisław i Józefa z synami Franciszkiem i Jerzym. Zamieszkali po sąsiedzku.
Bednarzowie mieli spore gospodarstwo. - Ziemi to chyba 30 hektarów, tam i lasku trochę było - opisuje pan Józef. - Ojciec robił wozy, bryczki. Fachowiec był. Mama zajmowała się domem. A dom ojciec postawił ładny, z drewna. Zadaszenie nie było ze słomy, tylko z desek. I ganeczek był. Wewnątrz podłoga z desek. Po prawej stronie kuchnia, po lewej duży pokój, dalej dwa mniejsze. W kuchni piec wymurowany, można było się położyć, cieplutko było.
Podwórko, studnia, za studnią stajnie, stodoła... - Krów było chyba dziesięć. I pastuch do nich, Ukrainiec. Dwa konie, sześć świnek. Dużo kur było, gęsi, kaczki - wylicza pan Józef. - Ogródek ogrodzony. Śliwy, jabłoń, czereśnie, wiśnie. Żyto, pszenica, owies dla koni. Tam wszystko rosło bez gnoju, ziemia dobra była. A za stodołą mieliśmy takie jeziorko nieduże, to i ryby się łapało. Ładny teren.
W Nowym Małyńsku urodziła się Helena (rocznik 1933), czwarte dziecko Bednarzów. W domu biedy nie było. - Mleko mieliśmy, śmietanę, twarogi się robiło. Świnię zabiliśmy, nasoliło się, nawędziło, na strychu mięso się wieszało. Ja to najbardziej lubiłem, i do dziś lubię, coś wędzonego dobrego, taki boczek chudy - pan Józef wspomina smaki dzieciństwa.
Walenty Bednarz wynajął plac sąsiadowi o nazwisku Domański, a ten otworzył tam sklep. - Jajka skupował, cukierki woził - opowiada pan Józef. - A za Domańskim mieszkał sąsiad, co miał maszynę do koszenia. Myśmy bardziej nowocześnie żyli, bo Ukraińcy to całą rodziną na jednym łożu spali.
Do szkoły, która mieściła się między Nowym Małyńskiem a Małyńskiem, mały Józio poszedł przed wojną. Zresztą po wybuchu II wojny światowej niewiele w tej kwestii się zmieniło: dzieci uczyły się i „za Ruska”, i „za Niemca”.
- U nas nie było żadnych walk, bombardowań. Jak weszli Rosjanie, to wybierali bogatych i wywozili na Syberię. Od nas też parę rodzin. Kazali ubierać się i wywozili. Nie wiem, dlaczego - przyznaje pan Józef.
W czasie wojny na świat przyszły Teresa (rocznik 1941) i Eugenia (1942) - piąte i szóste dziecko Bednarzów. Wtedy jeszcze nikt nawet nie podejrzewał, że wkrótce trzeba będzie uciekać z Nowego Małyńska...
Na własne oczy widziałem
- W 1942 roku, jak Niemcy wkroczyli, od razu mojego brata Feliksa na roboty zabrali - relacjonuje pan Józef. - My za Niemców dalej chodziliśmy do szkoły. I któregoś dnia patrzymy, a na lekcjach nie ma Byków. Na drugi dzień też nie. A to była rodzina leśników, bogaci. Nauczycielka była ciekawa, co się dzieje, więc wzięła nas kilku i poszliśmy. Leśniczówka na uboczu. Cichutko. Nawet pies nie szczeka. Co jest? Zachodzimy do środka, patrzymy: leżą we czworo na podłodze, głowy siekierą rozłupane na pół. Rodzice i dwoje dzieci. Mój kolega z klasy i jego młodsza siostra. Dzieci ułożone w środku, rodzice obok. Mnóstwo krwi. Najgorsze morderstwo... Nie strzelali, tylko rąbali. Ojciec mówił, że to chyba pierwsze takie morderstwo na Ukrainie. A później to już się sypało.
Po tym wstrząsającym zdarzeniu w Nowym Małyńsku pojawiły się czujki. Mieszkańcy na zmianę pełnili dyżury, pilnowali osady i w razie niebezpieczeństwa bili w dzwon, by ostrzec pozostałych przed ukraińskimi bandami.
- Ale dwa tygodnie później, zdaje się, dwie rodziny zarąbali: Malców - ich było dziewięć osób i Mazurków - cztery. Też siekierą, głowy na pół. W środku ułożyli dwie dziewczyny, obok rodziców. Z Malców dwie osoby przeżyły, ale zostały bardzo okaleczone. Na własne oczy widziałem wszystkie trzy rodziny, wtedy jako 11-latek. Do dziś widzę tych zamordowanych ludzi - podkreśla pan Józef.
Czujki nadal pilnowały Nowego Ma-łyńska, a mieszkańcy żyli w coraz większym strachu. - Było parę alarmów, to żeśmy uciekli z domu. Pamiętam, w życie się chowałem - zauważa pan Józef. - Później był donos, od Ukraińców dowiedzieliśmy się, że szykują się na nas, na nasze osiedle. To my na wozy wszystko, jedzenie - i do Małyńska, na stację kolejową, jak najbliżej Niemców, bo wtedy Ukraińcy nie atakowali. A rano wracaliśmy do domu. Tak było kilka razy.
Ale któregoś razu, kiedy mieszkańcy Nowego Małyńska znów musieli uciekać, Niemcy na stacji w Małyńsku podstawili wagony towarowe i zabrali wszystkich do Dachau...
Niemcy jacy byli, tacy byli, ale...
Konzentrationslager Dachau, założony w 1933 roku, był obozem koncentracyjnym, na wzór którego naziści budowali później kolejne takie miejsca kaźni. Od 1943 roku działało tu duże krematorium, rok później stanęła komora gazowa. Gdy pod koniec kwietnia 1945 roku amerykańscy żołnierze wyzwalali obóz i rozstrzelali wszystkich SS-manów, jakich tylko napotkali.
Wróćmy jednak do Bednarzów, którzy znaleźli się w Dachau, podobnie jak rodziny Pikułów, Zająców, Domańskich, Dziubaków, Dobrowolskich, Maczugów... - Ja byłem dzieciuch, to mi nic nie robili. Ale tam były piece, ludzi tam wpychali... Jak mnie kiedyś Niemiec pogonił gumą, to nie wiedziałem, gdzie uciekać - kiwa głową pan Józef. - Nas może ratowało to, że Niemcy dali jakiś papierek, że majątek nam zabrali. Trochę inaczej nas traktowali. Ojca brali do zbierania marchwi, to zawsze trochę tej marchwi przyniósł.
Bednarzowie przebywali w Dachau kilka miesięcy. - Aż przyszedł jakiś Niemiec i zaczął wybierać ludzi. I wzięli nas do miejscowości Wasserburg. Chyba samochodem nas wieźli - zastanawia się pan Józef. - Duże miasto było. Tam do gospody, do pokoju dużego, jedzenie dobre już dali. Chodziłem po drewno, węgiel i nosiłem ludziom. Razem z siostrą Marią pracowałem w wytwórni wody gazowanej, oranżady - przestawiałem tam flaszki. Niemcy jacy byli, tacy byli, ale mamy do pracy nie brali, bo małe dziecko miała.
W wytwórni wody gazowanej rodzeństwo pracowało przez cztery miesiące, po 12 godzin dziennie. Tam Bednarzów wypatrzył Jozef Betzl i zabrał wszystkich do pobliskiego Viehhausen - dziś to jedna z ponad 20 dzielnic Wasserburga. Betzl miał stolarnię, potrzebował rąk do pracy. - Ojciec z siostrą pracowali na placu - przenosili, przekładali drewno. A ja w stolarni, przy maszynie. I bardzo mnie zachwalał ten Jozef - zaznacza pan Józef. - Wymierzał mi wszystko, a ja ciąłem deski i układałem na kupę. Baraki dla wojska robiliśmy.
Sami też mieszkali w barakach. - Był przedpokój, parę pokoi - wskazuje pan Józef. - Jedzenie? Kartki mieliśmy i chodziliśmy z wózkiem ręcznym do Wasserburga. Mieliśmy tam zaprzyjaźnionego piekarza, który wiedział, kiedy przyjdziemy, i szykował nam świeże chałki dla dzieci. Masło, chleb, nawet mięso mogliśmy dostać. Niemcy jacy byli, tacy byli, ale na pracujące dzieci dawali dodatkowe kartki.
A za robotę płacili. Pan Józef wyjmuje dokument, w którym czarno na białym stoi, że w 1944 roku zarobił u Betzla ponad 750 marek, z kolei za okres od stycznia do 2 maja 1945 roku dostał dokładnie 331,35 marki.
Ameryka. Żyć, nie umierać!
W Viehhausen rodzinę zastało wyzwolenie. - Amerykanie przyjechali do nas. Wesoło, fajni ludzie. Jak nas wyzwolili, to mogliśmy wszystko od tego Jozefa wziąć - takie prawo wojenne było. Ja wziąłem sobie motor, duży, jeździłem wszędzie, nawet trzy palce wkręciły mi się w łańcuch. I z magazynu wziąłem sobie dobrą harmoszkę, taką nowoczesną. Ojciec później za nią konia dostał - uśmiecha się pan Józef. - Amerykanie pozbierali wszystkich Polaków i zgrupowali w miejscowości Artel. Tam nas osiedlili. Dzieci poszły do szkoły, wycieczki dla nas organizowali. Wolność, swoboda, Ameryka... Cukru pełno dawali, to myśmy z ojcem pędzili bimber. Żyć, nie umierać!
30 kwietnia 1946 roku Bednarzowie opuścili Niemcy i ruszyli na Ziemie Odzyskane. Zostali skierowani do Szprotawy, gdzie otrzymali gospodarstwo rolne. Tu rodzinę odnalazł Feliks. Rodzice do końca życia mieszkali w Szprotawie. Ale pan Józef już w 1947 roku przeniósł się do Zielonej Góry. Wyuczył się na elektryka, rozpoczął pracę w Wagmo, czyli późniejszym Zastalu. Systematycznie też podnosił swoje kwalifikacje, kończąc kolejne kursy. Poślubił Helenę Zielińską, z którą ma dwie córki: Bogumiłę i Alicję. Zasłużonej emerytury doczekał we własnym zakładzie „Instalatorstwo elektryczne”.