Wołyńska Rudnia, czyli kresowy świat Bolesława Szpryngiela
Zielonogórzanin Bolesław Szpryngiel od lat spisuje kresową historię swojej rodziny, swojej małej ojczyzny. Spróbujmy ją opowiedzieć słowami tego mieszkańca wołyńskiej Rudni.
Podczas rozmowy, którą przeprowadziliśmy kilka lat temu, zapytaliśmy pana Bolesława, co to znaczy mieszkać gdzieś „z dziada pradziada”. Oto zielonogórzanin starał się odtworzyć dzieje rodziny. Doszedł do pradziadka Jana, ale „wytropił” także ślady wcześniejsze. Jego przodkowie byli prawdopodobnie potomkami osadników niemieckich sprowadzonych z Saksonii przez któregoś z książąt Czartoryskich. Nazwisko Springer ulegało z czasem spolszczeniu, aby w końcu przybrać pisownię Szpryngiel. Jeszcze nazwisko dziadka Stanisława zapisane było jako „Szpryngel”. Przodkowie przywieźli zapewne z sobą umiejętność wytapiania żelaza, wypalania węgla drzewnego, wapna z licznych w okolicy pokładów kredy, hutnictwa szkła. Byli rzemieślnikami, fabrykantami, jak ich nazywano jeszcze w czasach, które pan Bolesław pamięta. Ród Szpryngielów podzielił się na dwie główne gałęzie: „rudych” i „czarnych”. Nazwy pochodziły oczywiście od koloru zarostu.
Wieś przy szlachu
Oddajmy jednak głos autorowi tej opowieści. Rudnia to polska kolonia położona pięć km na południe od miasteczka Kołki, gminy Kołki, powiatu łuckiego w województwie wołyńskim. Przez kolonię przepływała nieduża rzeczka Rudenka - dopływ Styru. W Rudni rzeczka ta tworzyła podwójny staw, przy którym był młyn, pierwotnie wodny, później parowy, należący do zubożałego ziemianina Jędrzeja Michałowskigo. Na styku tych dwóch stawów był most na głównym trakcie z Kołek do Łucka. Trakt ten (zwany z ukraińska szlachem) był nieutwardzoną drogą główną wiodącą z Łucka przez Kiwerce, Trościaniec, Kołki do Maniewicz na północy województwa wołyńskiego.
Rudnię zamieszkiwali głównie Polacy, którzy osiedli tu prawdopodobnie na początku wieku XIX, a być może nawet wcześniej. Świadczą o tym liczne ślady wczesnego osadnictwa w postaci szlaki w stawie, pozostałości po wytopie żelaza z rudy darniowej. Powstała tu osada, później kolonia wzięła właśnie nazwę od wydobywanej i przetapianej rudy. Rudnia nie była typową ulicówką. Każdy mieszkaniec wybudował dom i zabudowania gospodarcze na swoim gruncie, zaś sąsiadów łączyły polne drogi dojazdowe i różne ścieżki, zbiegające się przy drodze głównej. Do sołectwa kolonii Rudnia przynależały także dwa przysiółki: Lesiszcze i Perejma, osady składające się z kilkunastu gospodarstw. W przysiółku Lesiszcze zamieszkiwała tylko ludność polska, m.in. rodziny Krasickich, Markowskich, Kogutów, natomiast Perejmę ludność polska osiadła tu od dawna i Sybiracy, potomkowie polskich zesłańców, osiedleni tu już po I wojnie światowej oraz kilka rodzin rusińskiech.
Mieszkańcy Rudni utrzymywali się głównie z prowadzonych gospodarstw rolnych. Nie były to duże gospodarstwa. Przeważały małe do 5 ha i średnie do 10 ha, z tego co najwyżej połowa nadawała się pod uprawy. Reszta to łąki, pastwiska, lasy i nieużytki. Każdy gospodarz uprawiał niemal wszystko, co było potrzebne. Siał żyto i pszenicę na mąkę, jęczmień, grykę i proso na kaszę, owies na paszę dla koni, len i konopie na włókno i olej. Sadzono dużo ziemniaków, które były, obok chleba, podstawą wyżywienia miejscowej ludności. Każda gospodyni uprawiała w swoim gospodarstwie także różne warzywa zarówno na potrzeby własne, jak i na sprzedaż. Każdy gospodarz hodował kilka sztuk bydła, mniej zamożni jedną krowę dla mleka, a także trzodę chlewną na potrzeby własne i na sprzedaż. Hodowano stosunkowo dużo drobiu, głównie kury, kaczki i gęsi. Hodowli gęsi sprzyjały obfitość pastwisk i duży popyt ze strony ludności żydowskiej w Kołkach. Na cotygodniowych tzw. jarmarkach sprzedawano wszystko, co urosło w gospodarstwie, a kupowano tylko to, czego nie można było wyprodukować w gospodarstwie własnym: naftę, mydło, cukier, kawę, herbatę, słodycze i inne artykuły spożywcze oraz niezbędne towary przemysłowe, jak buty, odzież, lekarstwa, artykuły gospodarstwa domowego, narzędzia i in. Wszystkie te produkty można było nabyć w sklepach i sklepikach prowadzonych niemal wyłącznie przez ludność żydowską w Kołkach.
Tylko nieliczni mieli kieraty, sieczkarnie czy młockarnie. Właściciele tych ostatnich dorabiali sobie, świadcząc usługi na rzecz tych, których nie stać było na zakup takich narzędzi. Siłą pociągową były konie. Właściciele większych gospodarstw utrzymywali parę koni, ubożsi - jednego. Nikt z polskich gospodarzy nie trzymał wołów. Uważano to za niegodne polskiego rolnika. Woły miał tylko jeden mieszkaniec Rudni - Ukrainiec Fiodor Własiuk.
Orali, jak mogli
Wielu mieszkańców Rudni dorabiało sobie. Ci, którzy utrzymywali parę koni, świadczyli dodatkowo usługi transportowe na rzecz kupców z Kołek: przewozili towary z hurtowni w Kiwercach, Łucku czy Kowlu do sklepów w Kołkach. W okresach zimowych zajmowali się także wywózką drewna z okolicznych lasów do tartaków lub na składowiska przy stacjach kolejowych. Ci zaś, którzy nie posiadali tzw. sprzężaju, zatrudniali się jako drwale, tracze, cieśle, a w okresie sezonowych prac w rolnictwie także w charakterze robotników. Klan Olszewskich zajmował się wyplataniem półkoszków z wikliny, które sprzedawał na jarmarkach w Kołkach. Olszewscy byli monopolistami i pilnie strzegli tajemnicy wyplatania półkoszków, na które zawsze był popyt.
Wtajemniczali tylko swoich krewniaków. Nie zawsze jednak udawało im się upilnować tajników produkcji. Autor tych wspomnień, mając zaledwie 14 lat, podglądnął mistrza Kazimierza Olszewskiego, jak, z czego i za pomocą jakich narzędzi i oprzyrządowania wyplatane są te półkoszki. Trzeba było widzieć miny Olszewskich, którzy na targu w Kołkach wystawili swoje pięknie zdobione produkty, a obok nich pojawiła się konkurencja! Oczywiście zaczęli szydzić z tych produktów, ale zaraz przestali się śmiać, gdy konkurent pierwszy sprzedał swój towar, i to za dobrą cenę! Tajemnica powodzenia polegała na tym, że użył lepszych materiałów do produkcji.
Rudnia od święta
Pośrodku kolonii Rudni, obok cegielni Michałowskiego, tuż przy drodze stał duży dębowy krzyż z Ukrzyżowanym, zwany figurą. Na placyku przy figurze odprawiane były majowe nabożeństwa, w których uczestniczyła młodzież obojga płci i gromada dzieci. Były to dobre okazje do spotkań młodzieży i do zabaw dzieciarni. Przy figurze odbywała się także chyba najważniejsza oficjalna uroczystość Kolonii. Była to tzw. Rocznica. Rzeczywiście, była to rocznica poświęcenia kolonijnego krzyża, co w Rudni przypadało na kościelne święto Podwyższenia Krzyża około połowy września. Wtedy nabożeństwa przy figurze odprawiał ksiądz z Kołek. Po części oficjalnej wszyscy wracali do swoich domów wraz z zaproszonymi na tę okazję gośćmi z innych kolonii i zasiadali do rozstawionych i obficie zastawionych stołów, na których, oprócz różnorakich specjałów kresowej kuchni, gęsto krążyły kielichy...
Po poczęstunku była obowiązkowo zabawa taneczna. Najczęściej takie zabawy urządzano na terenie cegielni, gdzie - za zgodą właściciela J. Michałowskiego, przystosowywano na ten cel obszerną suszarnię cegły. Szopę odpowiednio dzielono prowizorycznymi ściankami, dekorowano zielenią i kwiatami, układano z desek podłogę do tańca i miejsce dla orkiestry, koniecznie dętej, rozstawiano prowizoryczne stoły i ławy, przy których uczestnicy zabawy mogli coś wypić i przekąsić. Często urządzano także dodatkowe atrakcje, np. loterie fantowe lub popularne tu gry i zabawy grupowe. Bawiono się do późnej nocy w świetle naftowych lamp stajennych.
Młodzież często urządzała potańcówki, zwłaszcza w porze jesienno-zimowej. Większe zabawy taneczne w karnawale, zwanym tutaj zapustami, organizowano w szkole, gdzie - za zgodą kierownika szkoły - klasa zmieniała się na salę balową. Mniejsze potańcówki odbywały się w większych mieszkaniach prywatnych (z reguły u babci Józi Jabłońskiej). Tańczono polki, oberki, walce, tanga i fokstroty, rzadziej tańce grupowe - krakowiaka i tzw. zahajoma. Ten ostatni, przyjęty prawdopodobnie od Rusinów, tańczono w cztery pary, krokiem galopowym, z ustalonymi figurami, osobno dla dziewcząt i osobno dla chłopców. Życie towarzyskie mieszkańców Rudni to także popularne tu tzw. wieczórki bez muzyki i tańców, ale wspólne gry i zabawy, żarty i śpiewy. A śpiewano chętnie i na głosy.
Większość młodzieży kończyła edukację na czteroklasowej szkole powszechnej w Rudni. Obowiązek szkolny dotyczył dzieci do ukończenia 14 roku życia. Zatem bez względu na postępy w nauce młody człowiek uczęszczał: do pierwszej i drugiej klasy - rok, do trzeciej - dwa lata i do czwartej - trzy lata. Teoretycznie w powtórkach klas trzeciej i czwartej program nauczania miał być poszerzany, w praktyce jednak było to zwykłe repetowanie. Nauka odbywała się w klasach łączonych na dwie zmiany: przed południem - trzecia i czwarta klasa, po południu zaś pierwsza i druga. Dzieci siedziały w klasie w dwóch rzędach. Jeżeli jedna klasa miała zajęci tzw. ciche, to druga miała lekcję głośną. Ukończenie tej szkoły dawało podstawowe umiejętności czytania i pisania oraz rachunków. Tylko nieliczni posyłali swoje dzieci do szkoły siedmioklasowej w Kołkach. Inni uważali to za zwykłe fanaberie, bo przecież do roboty na gospodarce nie trzeba kończyć siedem oddziałów, a młody człowiek w wieku 15 lat może już pomóc w gospodarstwie. Dalsza nauka w Kołkach, nie mówiąc już o szkołach ponadpodstawowych, chociażby Rolniczej Szkole Zawodowej w Trościańcu czy gimnazjach w Łucku, łączyła się już z poważnymi kosztami, często przerastającymi możliwości materialne. Dlatego do państwowego gimnazjum w Łucku swoich synów oddało tylko dwóch gospodarzy: Grzegorz Szpryngiel z Kolonii i Sawicki z Perejmy. Inni w najlepszym razie kończyli edukację na siedmioklasowej szkole powszechnej w Kołkach... ą
Kolejne części wspomnień Bolesława Szpryngiela wkrótce.
Zobacz również: Kresy. Zwiastun filmu: Wstrząsający film o ludziach z Kresów