Wystrzelone kule rozrywały kolejno członków rodziny Przytomskich. – Pamiętam ich jak przez mgłę, ale ojca za nic nie mogę sobie przypomnieć. To mnie najbardziej boli – mówi ze łzami Franciszek Przytomski i apeluje o rekompensaty dla Polaków z Wołyniagf
Jest 13 maja 1943 roku. W Dani¬łówce koło Krzemieńca od rana świeci słońce. Franciszek Przytomski ma dziewięć lat. Bawi się w ogrodzie z młodszym bratem. W trawie pod drzewami chłopcy znajdują małego zajączka. Szukają jego gniazda i zanoszą go tam. Obiecują sobie, że na drugi dzień wrócą i sprawdzą, jak się ma. Ale na drugi dzień nie tylko nie wrócą do ogrodu, ale już ich nie będzie ani w domu, ani we wsi.
Spada obraz, upadają ciała
– Poszliśmy do domu. Matka przy stole naprzeciw okna robiła pierogi. Coś jej z ręki nagle wypadło. Powiedziała: „Zaraz coś będzie”. I za chwilę patrzymy przez okno, idą banderowcy z lasu. Mama mówi do ojca: „Uciekajmy, bo nas pobiją” (w tym przypadku pobić w miejscowym dialekcie znaczyło zabić – dop. red.). A ojciec: „A przyjdą, zobaczą i pójdą”. Bo nieraz przychodzili. Tym razem banderowców przyszło trzech – wspomina pan Franciszek w swoim mieszkaniu na czwartym piętrze na jednym z blokowisk w Nowej Soli.
W książce „Wołyń – historie dzieci ocalonych z pogromu”, w której Konrad Piskała, Tomasz Potkaj i dr Leon Popek opowiadają historie dzieci uratowanych z rzezi wołyńskiej 1943 i 1944 roku, znalazł się też sen matki pana Franciszka – Klementyny Przytomskiej, który miała w okolicach świąt Bożego Narodzenia 1942 roku. „Staśko, coś złego się stanie. Miałam dziwny sen. W chałupie na ścianie wisiały święte obrazy. Nasza Matka Boska z Jezusem, a obok ukraińska. Chciałam się pomodlić, ale nasza Bozia nagle ze ściany spada. Tylko się ikona ostała” – czytamy na 40 stronie książki.
Czy były to znaki zapowiadające pogrom, czy objaw permanentnego stresu, w którym żyli Polacy na Wołyniu? Dziś trudno odpowiedzieć. – Koło naszego domu była taka góra i cerkiew. Ja i kuzynki uciekliśmy zaraz na tę górę. One miały po 14-17 lat. Były szybkie. Nie mogłem za nimi nadążyć. Niecałe pół godziny później usłyszeliśmy strzały: jeden, drugi, trzeci, aż z kilkanaście. W końcu ucichło, kuzynki stanęły na skraju góry, skąd było widać nasze zabudowania. Mówią: „Leżą pobici”. Zeszliśmy z góry, a tam cała droga we krwi. Matka przyleciała z lasu i pyta: „Co się stało?”. „Tam na dole leżą wszyscy” – słyszy. Jeszcze myślała, że ojciec, mój braciszek i siostrzyczka też zaraz przylecą z lasu – mówi pan Franciszek, przerywając na chwilę, żeby otrzeć łzy. Głos mu się łamie, zwłaszcza przy słowach: matka, ojciec, siostrzyczka, braciszek, których już dawno w życiu pana Franciszka nie ma. Tylko ma kopię mapy sprzed II wojny światowej, którą rozkłada na stole. Można zobaczyć odległości pomiędzy wsiami i ich podwójne nazwy, graniczne linie w innych niż dzisiaj miejscach. Tylko na tej mapie i we wspomnieniach został przedwojenny świat.
Zdaniem pana Franciszka bestialskiego zabójstwa dokonał ktoś znajomy. Wziął członków trzech rodzin Przytomskich i kazał im iść drogą w kierunku Stożka, a oni go słuchali, nie uciekli. Minęli dom. – Nie wiem, że było trzech mężczyzn, że oni nie rzucili się na niego. Jakiego zastraszenia, szoku dostali? – zastanawia się pan Franciszek. – Ciotka Joanna Krasicka była ciężko ranna i zdążyła nam opowiedzieć, jak on do nich strzelał, jak do kaczek. Siostra Genowefa trzymała brata. To pierwszą ją zastrzelił, później brata Andrzeja, później ojca. Siostra miała całą głowę rozerwaną i sam widziałem, że miała nogi oberwane. Brat miał głowę przestrzeloną, a ojciec głowę i stopy. Banderowcy kazali ciała posprzątać. Matka pokazała miejsce w ogrodzie. Tam ludzie wykopali trzy mogiły i złożyli ciała – opowiada pan Franciszek.
41 lat ciężkiej pracy
Franciszek Przytomski jak przez mgłę pamięta siostrę i brata, którzy zginęli 13 maja 1943 roku, ale ojca twarzy wciąż nie może sobie przypomnieć. Tego majowego dnia po tragedii z matką i rodzeństwem uciekli do lasu. I tak uciekali przez wiele miesięcy, aż dzieci trafiły na pięć lat do domu dziecka pod Krakowem, potem w Czerniejewie. Przez dwa lata mieszkał w Domu Młodzieży we Wschowie. Gdy dorósł, pracował między innymi w cegielni we Wschowie. Wspomina, że dziennie wyrabiało się po 14 tysięcy cegieł. – W Dozamecie na odlewni przy piecach robiłem. Gorąco było. Pylicy się nabawiłem i co ja mam? Żadnej ulgi na leki nie ma. Osiem czy dziesięć leków biorę, tylko dwa są darmowe. Tylko trzy złote dają podwyżki emerytury, to wstyd i hańba – żali się pan Franciszek. Ma 83 lata. Kolekcjonuje książki i inne materiały o Wołyniu. Jest człowiekiem niezwykle uprzejmym, podobnie jak żona pozytywnie nastawionym do świata, ale jednego nie może państwu polskiemu darować – braku odszkodowań za Wołyń.
– Apeluję do tych, którzy jeszcze żyją, co się ocalili z tej pożogi, tego morderstwa wschodniego, żeby się przypomnieli. Słyszałem w telewizji, że państwo ma pięć miliardów nadwyżki. Chcą coś budować, niech budują, niech im Pan Bóg da zdrowie. Ale niech pomyślą o największej tragedii życia ludzkiego, żeby zrekompensowali nam tę nędzę, którą przeszliśmy. Pan Duda dołożył 400 złotych ludziom za działalność w Solidarności, za to, że jeden dostał pałką albo drugi rzucał kamieniami. Ja też siedziałem dwie doby, bo mnie z kolegą złapali. Kolega szedł papierosy kupić, a ja ręką pokazałem – Chodźmy w tę stronę! – i nas zatrzymali. To już historia. Ale najgorzej serce boli, że państwo zostawiło nas bez pomocy i opieki. Czytałem wiosną w „Gazecie Lubuskiej”, ile dostają alkoholicy zapomogi, ile nieroby. Była taka tabela. A ja ciężko pracowałem 41 lat i nie czekałem, żeby mi państwo dało. Masę ludzi podostawało od państwa pomoc. A my co? Jak kruki przylecieli tu? Z tułaczki i nędzy przyszliśmy! – podkreśla pan Franciszek.
Apel do władz województwa i kraju
Przytomscy mają pięcioro dzieci. Pan Franciszek opowiada, że dorabiali się od łyżki, bo żona też była biedna z domu. Kiedy słyszy, że dziś państwo polskie daje młodym Ukraińcom darmowe studia w Polsce, denerwuje się, bo musiał, jako sierota, sam płacić za studia dzieci. – Apeluję do rządu o przyznanie jakiejś dotacji albo jednorazowego odszkodowania za utratę rodzinnej radości – zapowiada i pokazuje zdjęcia braci, którzy byli wojskowymi, którzy już nie żyją, ale żyją ich dzieci. – Państwo powinno pomyśleć, że trzeba dać „Wschod¬niakom” i ich dzieciom szacunek. Część z nich dostała jakieś rekompensaty, ziemię, gospodarkę... Ale część dzieci nie dostało nic. Teraz państwo powinno pomyśleć o tych dzieciach i zrekompensować im tę utraconą radość życia. To jest najgorsza rzecz: utrata dzieciństwa i radości życia. Zdrowie ucieka, nie wiem, ile jeszcze mnie potrzyma. Nasze rodziny gdzieś tam daleko spoczywają. Nie można pojechać złożyć wieńca czy zapalić lampki.
– Moi bohaterowie książki to dziś starsi ludzie. To, co się wydarzyło w ich dzieciństwie, zadecydowało o całym ich życiu. Nie potrafią zapomnieć i chyba wybaczyć. Kiedy wracają pamięcią do tamtych wydarzeń, strasznie cierpią – przyznaje reportażysta i pisarz Konrad Piskała z Warszawy. – Doskonale pamiętam spotkanie z panem Franciszkiem.
Franciszek Przytomski planuje odwiedzić biuro poselskie PiS, napisać do wojewody, ministrów. Chciałby, aby jego apel nie pozostał bez odpowiedzi...