Woda przyszła szybko, za to długo nie chciała odejść
O tragedii mieszkańców Opola, Wrocławia i innych zalanych miast napisano już prawie wszystko. W Czepielowicach, Wronowie czy Rybnej ludzie przeżywali swoją tragedią po cichu, z dala od telewizyjnych kamer.
Pamiętam, że jeździłem po wioskach i nawoływałem do ewakuacji, próbując przekonać ludzi, żeby nie lekceważyli zagrożenia - opowiada Stanisław Kowalski, w 1997 roku wójt Lubszy, a zarazem mieszkaniec Dobrzynia, który wielka woda zatopiła na wysokość 1,7 metra. - W końcu mieszkaliśmy w starym korycie Odry, tutaj jest niżej niż dno rzeki w Brzegu. Ale ludzi trudno było przekonać. I nie ukrywam, że sam też nie do końca wierzyłem w te najgorsze prognozy.
Te ostrzeżenia docierały do mieszkańców gminy Lubsza we wtorek 8 lipca, czyli prawie dwie doby przed nadejściem wielkiej fali do położonego 40 kilometrów powyżej Opola. Ale to nie fala płynąca Odrą zatopiła gminę Lubsza, tylko woda pędząca Nysą Kłodzką.
9 lipca wdarła się do Lewina Brzeskiego i Skorogoszczy, by wreszcie przykryć dwumetrową warstwą Wronów, leżący u ujścia Nysy do Odry.
- Woda przyszła z innej strony, niż się spodziewaliśmy - wspominał w nto ówczesny sołtys Wronowa Alojzy Witoń. - W przeddzień powodzi chodziłem po wsi i prosiłem mieszkańców, żeby wyjeżdżali, ale sam nie wierzyłem w zagrożenie i o mało nie straciłem inwentarza.
Powódź na terenie gminy Lubsza spowodowała ogromne straty, pochłonęła tysiące zwierząt i dwa ludzkie istnienia
Wpływająca do Odry fala powodziowa z Nysy Kłodzkiej wyprzedziła tę z opolskiego odcinka Odry i 10 lipca po południu wysoka woda zaczęła zbliżać się do korony wałów w okolicach Kościerzyc, gdzie koryto rzeki jest najwęższe. Około 22.00 w wale powstały dwie wielkie wyrwy i zaczęła się gehenna mieszkańców kilkunastu wiosek. Do dziś wielu mieszkańców przekonanych jest, że wał został wysadzony przez żołnierzy. Tak, by rzeka się rozlała i nie zatopiła kolejnych miast, przede wszystkim Wrocławia.
- Co pan o tym sądzi dziś, po 20 latach? - pytamy byłego wójta. - Po powodzi złożyliśmy zawiadomienie do prokuratury, żeby sprawdziła, czy wał został przerwany siłami natury, czy też pomógł w tym człowiek. Do dziś mam odpowiedź, w której jest jasno napisane, że nie stwierdzono bezpośredniej ingerencji człowieka. I to jest moja jedyna odpowiedź na to pytanie - mówi Stanisław Kowalski.
Miesiąc pod wodą
Warto przypomnieć, że władze dwa dni później bezskuteczną próbę wysadzenia wałów podjęły pod Wrocławiem, w gminie Czernica, ale zdecydowany sprzeciw ludzi uchronił wioski przed powodzią, a Wrocław został zalany. Jeżeli więc teoria o wysadzeniu wałów jest prawdziwa, to poświęcenie Lubszy okazało się niepotrzebne. W gminie Lubsza woda popłynęła starym korytem, zagarniając dobytek tysięcy ludzi z Kościerzyc, Czepielowic, Pisarzowic, Lubszy, wreszcie zatapiając Myśliborzyce, Szydłowice, Dobrzyń i Błota, nie licząc przysiółków. Ponieważ mieszkańcy wsi leżących kilka kilometrów od Odry nie wierzyli w możliwość powodzi, w budynkach gospodarczych zginęło tysiące zwierząt. - Niektórzy zamykali obory i uszczelniali je workami, myśląc, że woda popłynie i będą mogli wrócić po zwierzęta - wspomina były wójt.
Ci bardziej przezorni wywieźli krowy i świnie do bezpiecznych miejscowości, a mieszkańcy Myśliborzyc w ostatniej chwili ewakuowali się na pobliską Winną Górę i tam przeczekali najgorsze.
Ale, jak się okazało, najgorsze wcale nie skończyło się wraz z przejściem fali. Kiedy w Opolu i Wrocławiu zaczęło się wielkie sprzątanie, w Błotach, Dobrzyniu, Czepielowicach woda wciąż stała. - Tylko raz przybierała, a raz opadała - opowiadał nam pan Jarosław z Czepielowic, komentując obraz nagrany kamerą wideo z dachu swojego domu. Na ekranie było widać Czepielowice - od dwóch metrów w górę, bo wszystko poniżej było pod wodą.
Na filmie raz widać nad wodą tylko znak drogowy, innym razem klamkę w drzwiach wejściowych do budynku. Sztachety płotów to wyłaniają się, to giną pod taflą rzeki płynącej przez wieś. A u dołu ekranu zmieniają się tylko daty: 11 lipca, 16 lipca, 25 lipca. Trudno w to uwierzyć, ale datownik kamery zmienia się na 1 sierpnia, a przez Czepielowice nadal płynie rzeka.
Po dwóch czy trzech dniach od przyjścia wody pojawił się helikopter, potem pojawiły się wojskowe PTS-y. Żywność i woda, którą magazynowano w nieco wyżej położonym kościele musiała starczyć dla około 90 mieszkańców, którzy zdecydowali się pozostać w budynkach. - Pamiętam, że kiedy raz już byłem pewny, że to koniec i wysprzątałem pokoje z mułu, to rano znowu wszystko pływało - wspominał. - W domu nie zostało mi ani jedno łóżko, spaliłem prawie wszystkie meble. Bo kiedy mówili, że przyjdzie taka woda, to nie wierzyłem i tylko żona na wszelki wypadek wyciągnęła ciuchy z dolnych półek w szafach.
Niewiele pomogło wysadzenie przez saperów wałów po drugiej stronie gminy - w okolicach Błot. Rzeka wróciła do swojego współczesnego biegu dopiero po miesiącu. Wtedy, gdy jej poziom w Odrze spadł poniżej tego w starym korycie.
Powódź na terenie gminy Lubsza spowodowała ogromne zniszczenia i zabrała dwa ludzkie istnienia. Jak relacjonował w „Panoramie Opolskiej” Jan Płaskoń, zwłoki Józefa Szustera z Myśliborzyc w gminie Lubsza wyłowiła załoga amfibii w rozlewiskach Odry. Miał 47 lat. Chciał pomóc sąsiadowi, u którego cieliła się krowa. Wpadł do głębokiej wyrwy, idąc po weterynarza, mieszkającego w niedalekich Michałowicach. Po dziewiętnastu dniach od śmierci znaleziono w rowie melioracyjnym ciało Józefa Dorociaka z Szydłowic. Mężczyzna próbował 11 lipca przedostać się do swojego zatopionego domu. Miał 61 lat.
Całe lato na kolonii
- Materialnych śladów po powodzi już nie widać - mówi Krystyna Pacak, kierownik ośrodka pomocy społecznej w Lubszy. - Ludzie ogromnym wysiłkiem pospłacali kredyty, wyremontowali domy. Co innego ślady emocjonalne, nawet kilka dni temu, w rocznicę powodzi wspominaliśmy z koleżankami tamte dni i jeszcze przechodziły nas dreszcze. Wiele rzeczy można było odbudować, kupić, ale np. utraconych zdjęć i pamiątek rodzinnych nie da się odzyskać.
Jak podkreśla Krystyna Pacak, dziś żyje tu już nowe pokolenie: - Przecież dzieci z tamtego okresu mają po 30 lat. I pamiętają co najwyżej, że wtedy przez całe lato były na koloniach.
W czasie powodzi ewakuowanych było tak dużo, że brakowało miejsc, a dziećmi nie miał się kto zajmować, bo były ważniejsze sprawy na głowie. - Wtedy tego nie rozumiałyśmy, ale doktor Czesław Sokół z ośrodka zdrowia bardzo naciskał, żeby wysyłać dzieciaki na kolonie. Przyjeżdżały z jednego turnusu i jechały na kolejny - przypomina Krystyna Pacak. - To była jego zasługa, a dopiero potem zrozumiałyśmy, że chodziło o zdrowie najmłodszych, bo była olbrzymia obawa przed epidemią.
- To było upalne lato, a wszędzie wokół mnóstwo padliny: dzikie zwierzęta, tuczniki, bydło - wspomina wójt Kowalski. - W okolicach Nowego Świata pod nadzorem inspekcji sanitarnej musieliśmy zorganizować grzebowisko, gdzie zakopywano padlinę.
Wielka woda niewątpliwie odcisnęła swoje piętno w ludzkich umysłach. W internecie dotarliśmy do archiwalnego nagrania rozmowy z ordynatorem psychiatrii brzeskiego szpitala: - Tragedią jest to, że mieszkańcy tamtych wsi nie zdają sobie sprawy, że ich stan ducha, katastrofa, którą przeżywają- to są stany depresyjne, psychozy wręcz. I uważają, że tak ma być - mówi lekarz i przypomina, że w 1997 roku personel oddziału chodził od domu do domu, by oferować pomoc psychologiczną ludziom dotkniętym powodziową tragedią.
- Kiedy w 2010 roku było zagrożenie, że pod Szydłowicami puszczą wały i zaczęliśmy znowu wynosić meble na piętro, to te wspomnienia wróciły - mówi pan Stanisław.