Wielkopolska nie czekała na niepodległość. Ona po nią sięgnęła z bronią w ręku
Gdy 11 listopada 1918 roku, o godzinie 5.20 w wagonie kolejowym w lesie Compiegne delegacje Ententy i Cesarstwa Niemieckiego podpisywały rozejm kończący I wojnę światową, Polacy mogli spodziewać się, że po 123 latach zaborów wreszcie odzyskają swój kraj. Ale nie wszyscy – rozejm mówił, że pokonane wojska pruskie wycofają się z dawnych ziem polskich zajętych ongiś przez Cesarstwo Austro – Węgierskie i Cesarstwo Rosyjskie, zatem Wielkopolanie nie łudzili się, że niepodległość będzie im podarowana. Przygotowywali się do tej chwili wcześniej i wiedzieli co robić.
W tych dniach w poznańskich domach nie mówiono o niczym innym. Ojcowie i synowie przyjeżdżający w niemieckich mundurach na urlopy z frontu, przynosili domownikom informacje o nieznanej dotąd sytuacji w pruskiej armii. Wojsko ulega rozprzężeniu, ma dość wojny, dochodzą do głosu w nim elementy rewolucyjne, i – co szczególnie ważne – coraz głośniej o wolności mówią w nim żołnierze – Polacy. Trzeba więc nie czekać, a działać, organizować się!
Rozejm z Compiegne zapalił zielone światło, i gdy w Warszawie Polacy oddychali z radością powietrzem wolności, w Poznaniu przygotowania do przejęcia władzy w mieście wykroczyły poza konspiracyjne ramy.
Oczywiście z zachowaniem ostrożności: utworzony 14 listopada Komisariat Naczelnej Rady Ludowej z jednej strony uświadamiał Polaków, że nadciąga czas, że trzeba wykorzystać niemiecką rewolucję, a do Rad Robotniczych i Żołnierskich trzeba wprowadzać żołnierzy – Polaków (którzy mieliby stopniowo dominować w nich, do tego rejestrować i mieć kontakt z demobilizowanymi lub dezerterującymi rodakami w niemieckich mundurach), a z drugiej – uspokajał władze pruskie, że wszystko jest pod kontrolą, panuje porządek, a pogłoski o zrywie zbrojnym są tylko plotkami.
A że Komisariat działał skutecznie, to ulice Poznania i wielkopolskich miast przemierzały coraz liczniejsze patrole wojskowej formacji o charakterze porządkowym – Służby Straży i Bezpieczeństwa. Jej batalion w przeddzień wybuchu Powstania liczył sobie trzy tysiące żołnierzy w dziewięciu kompaniach (ale niestety tylko co trzeci miał broń). Do tego wyszkoleni wojskowo Polacy trafiali także do szeregów Straży Ludowej – składającej się wg różnych źródeł z około od 2650 aż do 4800 osób w samym tylko Poznaniu.
Co więcej – tworzyło się już młode zaplecze, bo patriotycznie nastawiona wielkopolska młodzież wstępowała do „Sokoła”, do grup o takich nazwach jak „Biały Orzeł”, „Czarna Ręka”, czy „Wolni Strzelcy”, bądź w skautowskim mundurach ćwiczyła się w obsłudze zbieranej broni, czy w służbie łączności i dozoru.
Co ciekawe, konspiratorzy mieli już doświadczenie: wszakże 13 października 1914 roku Poznań miał już swoją młodzieżową niepodległościową bojówkę „Sęp”, a w tymże 1914 roku funkcjonowały już trzy młodzieżowe drużyny strzeleckie liczące w sumie co najmniej stu kilkunastu członków!
Nasi w garnizonie
Niemcy zdawali sobie sprawę, że Polacy podnoszą głowy. Na swój sposób zabezpieczali się, gromadząc znaczne siły, zatem garnizon Poznania jeszcze przed wojną był wyjątkowo silny: stacjonował tu sztab V Korpusu pod generałem Fritzem von Bock und Polach, i szefem sztabu generałem Hermanem Schimmelpfenigiem, a także załoga twierdzy Poznań, z generałem Hermanem von Hahn na czele.
Poznańska twierdza była mózgiem dla dwóch dywizji piechoty, dwóch brygad piechoty, i do pojedynczych brygad artylerii polowej, kawalerii i żandarmerii. Umocnienia miała – abstrahując od ich przydatności w dobie nowoczesnej artylerii – całkiem niezłe: podejść do miasta strzegło osiemnaście fortów: po dziewięć głównych i pośrednich. Dość powiedzieć, że w samym tylko Poznaniu stacjonowały trzy pułki piechoty, dwa pułki artylerii, pułk kawalerii, pułk lotniczy, nie licząc jednostek transportowych, taborowych, saperów, pomocniczych, czy pospolitego ruszenia – Landsturmu.
W 1914 roku w poznańskiej twierdzy służbę pełniło od 12 do 15 tysięcy żołnierzy, i choć wielu z nich wsiadło do eszelonów jadących na fronty pierwszej wojny światowej, to w 1918 roku ponownie do miasta ściągało wiele oddziałów. Można oszacować, że w ostatnich dniach grudnia, załoga twierdzy Poznań liczyła około 5 tys. żołnierzy.
Ale... jedna czwarta – jedna piąta tej załogi, to żołnierze polskiego pochodzenia, którzy niejednokrotnie już należeli do Polskiej Organizacji Wojskowej i następnie – do kompanii Służby Straży i Bezpieczeństwa. Sukcesywnie przejmowali wpływy w kancelariach, szpitalach, a nawet na Cytadeli, gdzie mimo oporu niemieckiej załogi… mieli dostęp do radiostacji i nawet nadali kilka depesz do Francji! W efekcie budzili niepokój zarówno władz pruskich, jak i po rewolucji – członków Rady Robotników i Żołnierzy.
Żołnierze z polską chorobą
Oczywiście takie nasycenie Poznania żołnierzami polskimi, którzy zamiast na frontach znajdowali się w mieście nie było przypadkowe. Działała tu m.in. grupa dywersyjna, wykorzystująca lekarzy i aptekarzy: jej członkowie docierali do poborowych, powoływanych do wojska pruskiego i starali się albo „wyreklamować” ich od wojska, albo wpływać na nich, by ci już w jednostkach wojskowych prowadzili sabotaż i antywojenną, antypruską propagandę.
Lekarze i aptekarze dostarczali zastrzyki i służyli wiedzą w zakresie innych metod, które sprawiały, że zdrowy młody człowiek nagle przejawiał symptomy tajemniczych chorób, które skreślały go z listy wyjeżdżających do koszar. To samo robiono z Polakami już służącymi w wojsku, którzy przyjeżdżali do Poznania na urlopy i – jak podawał Karol Kandziora opisując w 1939 roku działalność POW - „już po raz drugi na front nie wracali, lub wracali >>chorzy<< z ranami na nogach, z oznakami tajemniczych objawów anomalii psychicznej”.
Wśród tych, co nie tylko za pomocą „mikstur i pigułek” osłabiał potęgę cesarskiej armii w Poznaniu, był Mieczysław Niewitecki, żołnierz ranny na froncie wschodnim, który w 1916 roku wrócił do Poznania i pełnił służbę sanitariusza w oddziale sanitarnym 20 pułku artylerii polowej przy ul. Solnej. Fałszował on dokumentację sanitarną, wykazując, że żołnierze Polacy leczeni w Poznaniu, są wciąż ciężko chorzy, bądź wskutek ran stracili całkowicie zdolność do dalszej służby wojskowej. Inny Polak – Kantorski - rozdzielał zastrzyki w nogi żołnierzom wracającym z urlopu na front, tak by wywoływały one wizualny efekt choroby. Doszło do tego, że Niemcy zaczęli nazywać tajemnicze choroby nóg u ich polskich kolegów – „polnische Krankheit”!
Wreszcie niektórych Polaków urzędowo wyreklamowywano od służby wojskowej jako niezwykle ważnych wykwalifikowanych pracowników zakładów zbrojeniowych na rzecz armii pruskiej – i tak aptekarze i kupcy okazywali się w dokumentach ślusarzami i mechanikami w zakładach Albatrosa w Pile, produkujących samoloty bojowe...
Trzeba jednak podkreślić, że nie wszyscy konspiratorzy popierali takie metody – uważano bowiem, że Polacy powinni pójść do wojska, przejść przeszkolenie wojskowe, w wojsku za wszelką cenę unikać niebezpieczeństwa i przy nadarzającej się okazji wracać i przekazywać swoją wiedzę innym konspiratorom. W rzeczy samej tacy dezerterzy faktycznie ukrywali się w Poznaniu i szkolili młodzież: Wincenty Wierzejewski, współzałożyciel skautingu był dezerterem z armii pruskiej: ukrywał się w mieszkaniach przy ul. Kopernika, na Śródce i w... muzeum Mielżyńskich!
Wraz z malarzem Franciszkiem Tatulą podrobił kilkadziesiąt książeczek wojskowych, dając innym dezerterom możliwość w miarę swobodnego poruszania się po Poznaniu. Podoficer Czesław Michalski z powiatowej komendy uzupełnień, również wykradał dokumenty in blanco z oryginalnymi pieczęciami, które Polacy później odpowiednio wypełniali. Podrabiano też zresztą i inne dokumenty – m.in. poświadczenie z rewiru policyjnego, że Sylwester Węglarz (też dezerter poszukiwany przez policję...) jest zameldowany w jednym z poznańskich mieszkań – nawiasem mówiąc, u członkini Polskiej Organizacji Wojskowej, która powstała w Poznaniu na początku 1918 roku w oparciu m.in. o dezerterów, m.in. Wierzejewskiego...
Wódka za przymknięcie oka
Tymczasem do walki z polskim podziemiem Niemcy uruchomili tajną policję polityczną, kierowaną przez niejakiego Goehrke: jej zadaniem było współpracowanie z żandarmerią w zakresie wyłapywania dezerterów i rozpracowywanie konspiracyjnych grup młodzieżowych. W praktyce jednak... policjanci byli nieraz po prostu ludźmi, sięgającymi po korzyści, jakie dawała im praca – czasem współpracowali więc z Polakami, w zamian za korzyści materialne. Gdy namierzono ukrywającego się Jana Kalinowskiego, dezertera i późniejszego dowódce baonu śmierci na froncie litewsko – białoruskim, został on po prostu uprzedzony o spodziewanej rewizji - policyjny „nalot” zastał w konspiracyjnym mieszkaniu zamiast składowanej broni i konspiratorów... sporo butelek po alkoholu, w tym dwie zostawione na widoku nietknięte butelki doskonałej wódki, które zniknęły w tajemniczy sposób po wyjściu zadowolonych policjantów...
Naturalnie policja uznała wcześniejsze informacje za pomyłkę. W innym przypadku, nagła rewizja w mieszkaniu Walentyny Węcławskiej doprowadziła do odkrycia kilku karabinów, używanych przez spiskowców do szkolenia wojskowego – dzięki urzędowym „wejściom”, zatrzymanych zwolniono po kilku godzinach, a policyjne przesłuchanie wykazało, że wszyscy spotkali się przypadkowo, nie znają się, i nie wiedzą, skąd się wzięły karabiny.
Trudno się więc dziwić, że coraz częściej dochodziło już do jawnego przejmowania uzbrojenia: 15 września 1918 roku na warcie w magazynie amunicji stanął członek POW. Grzechem byłoby zmarnowanie takiej okazji, więc po uzgodnieniu haseł, Polacy w pruskich mundurach zajechali dorożką i załadowali kilka skrzyń ręcznych granatów (każda po 50 sztuk). Rzecz jasna, wartownik musiał po tej akcji zdezerterować. Można szacować, że POW w Poznaniu miała w listopadzie 1918 roku kilkanaście karabinów maszynowych z amunicją, około 3,5 tysiąca karabinów ręcznych i sto kilkadziesiąt skrzyń granatów.
Konspiratorzy utrzymywali jednocześnie kontakt z członkami POW poza zaborem pruskim, a w Warszawie już szukano w tym czasie oficerów mogących poprowadzić zryw w Wielkopolsce. Józef Piłsudski 10 listopada 1918 roku przekazał Józefowi Jęczkowiakowi, emisariuszowi z Wielkopolski – szykujcie się do rozbrojenia niemieckiego garnizonu.
Jednocześnie Naczelne Dowództwo Wojsk Polskich zawarło porozumienie z niemiecką armią, chcącą wydostać się z Warszawy i Królestwa, by jej transporty kierowały się głównie do Prus Wschodnich, a na zachód – jedynie przez Kalisz. Miało to na celu uniknięcie zalewu pruskich wojskowych jadących do zrewoltowanych Niemiec przez Poznań. Nikt nie miał wątpliwości, że już niedługo magazynowana broń może być użyta.
Zamach na Ratusz
Chwila ta nadeszła 13 listopada 1918 roku, kilka dni po tym, jak do władzy w mieście doszła Rada Żołnierska – a następnie Rada Żołnierska i Robotnicza. Jej przedstawiciele – złożony z Niemców Wydział Wykonawczy - obradowali właśnie w poznańskim ratuszu, gdy usłyszeli krzyki i odgłosy kilku karabinowych strzałów. Na rynku kilkudziesięcioosobowy oddział POW pod dowództwem Wincentego Wierzejewskiego zaczął imitować rozruchy.
I na to właśnie przed obliczem zaniepokojonych członków Rady pojawia się grupa Polaków prowadzona przez podporuczników Bohdana Hulewicza (oficera niemieckiej piechoty morskiej, współorganizatora Sekcji Wojskowej Komisariatu Naczelnej Rady Ludowej) i ambitnego, choć jak historia pokaże – niezbyt karnego jak na wojskowego – Mieczysława Palucha. Oznajmili oni, że na terenie Poznania gospodarzami są Polacy i, że powinni oni mieć swoją delegację w radzie. A że akurat odbywają się jakieś rozruchy, to Polacy mogą wykazać swoją przydatność we władzach – i tak oto członkowie grupy „uciszyli” hałasujących przed ratuszem ludzi.
Po takiej demonstracji, „uciszonej” szybko przez delegatów na ratusz (okazali się skuteczni w oczach Niemców!), do Rady przyjęto czterech z nich. Byli to Bohdan Hulewicz, Mieczysław Paluch, Henryk Śniegocki, Zygmunt Wiza, przy czym pierwszy z nich został zastępcą przewodniczącego Wydziału Wykonawczego Rady, Augusta Twachtmanna. Wpływ Polaków na organizację oddziałów wojskowych w Poznaniu stawał się coraz większy...
Zamach przyniósł pierwsze owoce już 19 listopada. Wtedy to do Poznania przyjechał Helmut von Gerlach, podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, w sprawie tworzenia ochotniczych oddziałów niemieckich w miastach garnizonowych (polecenie ministerstwa wojny sprzed czterech dni) – Mieczysław Paluch podpowiedział mu, że nie ma sensu sprowadzać takowych do miasta, skoro są już jednostki SSiB, sformowane częściowo z Niemców i częściowo z Polaków. Gerlach zgodził się z nim.
Tymczasem Niemcy zaniepokojeni własną rewolucją i wrzeniem w Poznaniu, podsycanym przez Polaków przenikających do rad robotniczych i żołnierskich, postanawiają... ewakuować z Poznania złoto z filii banku Rzeszy. Operacja ma być przeprowadzona po cichu, w nocy z 12 na 13 listopada. Zamierzali oni załadować skrzynie ze złotem na samochody ciężarowe, dostarczone z szoferami ze stacji lotniczej Ławica. Samochody te czekały od północy przy drukarni „Posener Zeitung” przy ul. Św. Marcin, i po załadowaniu, miały pojechać na Ławicę, skąd drogą lotniczą skarb miał być wysłany do Berlina. Jednak o tym planie dowiedzieli się POW-iacy - i pospiesznie przygotowali brawurową operację przejęcia skarbu!
Nie była skomplikowana: do samochodów podeszło kilku Polaków w pruskich mundurach, uzbrojonych w granaty i karabiny, po czym oznajmili, że są eskortą, która ma zapewnić bezpieczeństwo w drodze na lotnisko. Plan ich jednak był inny – mieli obezwładnić szoferów i zniszczyć granatami jedną z ciężarówek na szosie berlińskiej, przeładować złoto na drugą i zawieźć do jednej z kwater Organizacji. Jednak Niemcy nie dali się nabrać: usłyszeli, że jeden z żołnierzy „eskorty” zamienił z drugim kilka słów po polsku. Zażądali odpowiednich rozkazów na piśmie, czego zamachowcy nie mieli. W tym czasie przybył wojskowy patrol pruski, mający być prawdziwą eskortą, co spowodowało, że Polacy odeszli i z oddali obserwowali samochody, Niemcy jednak obawiając się pułapki, zrezygnowali z załadowania złota.
W połowie listopada 1918 roku atmosfera podsycana fantastycznymi plotkami (Niemcy przekazują sobie z ust do ust, że z Warszawy legioniści maszerują już na Poznań!) jest już tak napięta, że Twachtmann poleca nadać dwie depesze do Berlina: „Polacy w marszu na miasto Poznań. Niebezpieczeństwo wielkie” i „Zbliżający się w marszu Polacy i regularne oddziały mniej więcej 4000 ludzi, wzmocnione uwolnionymi jeńcami”. Obie depesze nie zostały jednak wysłane wskutek sabotażu polskiego radiotelegrafisty Stanisława Jóźwiaka.
Za to 13 listopada Polacy przejęli odwach więzienia na Młyńskiej, w ciągu dwóch dni uformowali dwie kompanie Służby Straży i Bezpieczeństwa, i… wymogli na niemieckim generale von Hahn, by w trosce o dobro ważnych składnic broni, wyposażenia, przyborów sanitarnych, zagrożonych kradzieżami, nakazał przygotować płatne kompanie strażnicze dla ich ochrony, czym miał się zająć… Hieronim Grzeszkowiak, podoficer i członek Rady Jedenastu POW. Pod jego okiem kompanie SSiB, zdominowane przez Polaków, a prowiantowane i opłacane przez Niemców, mocno urosły w siłę: w pierwszym tygodniu grudnia w ich szeregach miało być już 775 uzbrojonych Polaków! Polscy żołnierze weszli też w skład załóg parku samochodowego i Urzędu Umundurowania przy ul. Bukowskiej.
W tej sytuacji musiało dojść do starć. 10 listopada Niemcy wrzucili granat do siedziby oddziału POW przy ul. Wysokiej, po czym doszło do ulicznej walki na kolby i pięści. Trzy dni później ludzie Wierzejewskiego rozpoczynają strzelaninę (w powietrze) pod Ratuszem, a 16 listopada grupa żołnierzy Polaków zbrojnie opanowała fort nr 9 za poznańskim Górczynem. Dobrze zaplanowana akcja spaliła na panewce – zamiast pokojowego jak planowano dogadania się z niemiecką załogą, i zastąpienia jej Polakami, doszło do sprzeczki z Niemcami, w wyniku czego POW-iacy sięgnęli po broń.
Fort zajęto siłą, jednak Niemcom udało się wszcząć alarm, powiadamiając stacjonujących na Wildzie saperów. Kompania saperów podjechała pod fort, po czym szturmem dość szybko go zdobyła. Polskich jeńców pobito i przewieziono do aresztu na Wildzie. Do walk doszło też w nocy z 15 na 16 listopada pod Urzędem Uzbrojenia, który opanowała licząca około 80 ludzi polska kompania. Niemieccy wartownicy zostali rozbrojeni, a należące do nich stanowiska karabinów maszynowych – zdemontowane. Jednak i tu silny oddział niemieckich marynarzy i żołnierzy uderzył na Urząd i mając przewagę, choć ponosząc straty, wyparł Polaków. Ci wrócili jednak już 17 listopada i… zajęli ponownie Urząd, którego już nie oddali.
Poznań huczał już od strzałów – również w nocy z 15 na 16 listopada silny ogień otworzyły do siebie patrole na ulicy Św. Marcin, i po stronie niemieckiej padł zastrzelony żołnierz.
Około 20 listopada do magazynów za Bramą Kaliską wtargnęła grupa umundurowanych i uzbrojonych Polaków, którzy obezwładniwszy warty, wywieźli składowane tam karabiny, bagnety i amunicję. W końcu listopada ta sama ekipa uderzyła na odwach więzienia przy ul. Młyńskiej - skąd po rozbrojeniu żołnierzy niemieckich, zabrała karabiny - a także na magazyny wojskowe przy dzisiejszej ul. Ratajczaka.
Paderewski już blisko
Miesiąc i kilka dni minęły odkąd część ziem polskich odzyskała niepodległość. Wielkopolska też doczekała się swojej wielkiej chwili, choć faktycznie nie czekała, a na nią ciężko pracowała. Zgromadziła beczkę prochu, i trzeba było tylko iskry, by zdecydowanie sięgnąć po wolność.
Ta iskra jechała już pociągiem z Gdańska, przez Piłę do Poznania w postaci syna powstańca styczniowego, wnuka przyjaciela Adama Mickiewicza, króla pianistów – jak nazywano go w Stanach Zjednoczonych i niestrudzonego orędownika sprawy polskiej – Ignacego Jana Paderewskiego…