Widzę Łódź: Bieda jest wspólna
Biedna ta nasza Łódź, czy wręcz przeciwnie? Oficjalna propaganda głosi, iż rozwijamy się, że hej! Z drugiej strony pojawiają się rozmaite komunikaty i opracowania (np. GUS), z których wynika, że nie powodzi nam się najwspanialej.
Lecz bez szczególnej ekscytacji liczbami, które można ułożyć tak, by udowodnić to, co się chce oraz nie dołączając do chóru stadnych i powierzchownych entuzjastów, najsolidniejszą wiedzę na temat stanu posiadania i jakości życia mieszkańców miasta można zdobyć rozglądając się wokół siebie. Najlepiej przekraczając płot tych kilku łódzkich apartamentowców czy przymkniętych osiedli, wykraczając poza ramy dających dziś być może największy oddech (co samo w sobie jest dowodem na to, że rozwój jest iluzoryczny) instytucji i posad utrzymywanych z pieniędzy publicznych.
Łódź jest przykładem szczególnym, bo potrafi swoją biedą i wynikającą z niej beznadzieją zaatakować natychmiast, w centrum, bez poszukiwań. Jest też wyrazistym obrazem tego, iż niechęć do zmian, brak perspektyw, zgoda na dostosowywanie się do otoczenia, potrafią przemieniać się w agresję. Wystarczy ruszyć w ulice miasta, policzyć, ile osób nosi łódzki strój ludowy, czyli dres i sprawdzić, co się kryje pod kapturem.
Łódzka bieda, nawet, gdy nie jest prawdą o całym mieście, jest bardzo widoczna, napastliwa, rzucająca się w oczy. Co więcej, dla wielu stała się czymś w rodzaju lokalnej barwy, a nawet swoistej dumy, bo ma świadczyć o „charakterności” miasta. I ciągle wiele z osób, którym się powiodło (często za publiczny grosz), bez kłopotu wygłasza „kocopoły”, iż biednym jest się wyłącznie z własnej winy, a każda pomoc to wspieranie gorzelnictwa.
Czas uzmysłowić sobie, że bieda to wspólna sprawa, wymagająca działań, a nie krycia „piarem”. Bo, niestety, rewolucje co jakiś czas o tym krwawo przypominają.