Wciąż widzę to nasze życie, te pomieszczenia, gdzie był szron na suficie, na ścianach
Ciała grzebano w śniegu. Gdy przyszła odwilż, trupy płynęły rzeczką - nie ukrywa Kazimiera Siekanowicz z Zielonej Góry.
Piękny dom na wzgórzu, ogród, dużo kwiatów, sklep, w którym były też cukierki... Krówka, kury, kawałek pola... Akacje, strumyk, w którym zatapiało się beczkę z ogórkami... To obrazy z dzieciństwa pani Kazimiery. Rodzice Jan (rocznik 1899) i Katarzyna (1903) Grądzcy doczekali się pięciorga pociech: Heleny (1924), Józefy (1926), Zofii (1928, zmarła w wieku dwóch lat), Kazimiery (1931) i Zygmunta (1937). Mama prowadziła sklep, pomagała też przy pracy w polu, zajmowała się dziećmi, dla których sama szyła ubranka...
Przed wojną mieszkali w kolonii legionistów nieopodal Lubaczowa. Stąd 10 lutego 1940 pani Katarzyna wraz z trzema córkami i synkiem została wywieziona na Sybir. - Najbardziej przeżywałam te rocznice 10 lutego - przyznaje pani Kazimiera, która w latach 1994-98 była prezeską koła Sybiraków w Zielonej Górze, a później przez dwie kadencje pracowała w oddziale wojewódzkim. - W tym czasie czytałam modlitwę wiernych, odżywały wspomnienia. Zawsze przy takich uroczystościach widzę te poszczególne miejscowości, to życie, te nasze pomieszczenia, gdzie był mróz trzaskający, szron na suficie, szron na ścianach. Mój braciszek miał dwa i pół roku, ja miałam skończone osiem. I nie mogłam nigdy tego zapomnieć, nie mogę przestać myśleć o tym, to cały czas wraca.
Niechętnie wspominam lata spędzone na Syberii. Nie chcę o nich pamiętać. To najsmutniejszy czas w moim życiu
Pani Kazimiera co chwilę sięga po chusteczkę i ociera zaszklone oczy. - Bardzo tragicznie przeżywaliśmy z bratem powrót z Syberii, bo mama była ciężko chora i wieziona w wagonie sanitarnym. Przy niej była siostra średnia, a my z bratem w wagonie - relacjonuje kobieta. - Wszyscy cieszyli się, że wracają do Polski, a nas ogarniał strach, że na każdej stacji mama może umrzeć i trzeba będzie ją pochować. I nie wrócimy. Co drugi, co trzeci dzień siostra przychodziła powiedzieć, co się dzieje z mamą. Dojechaliśmy w Poznańskie, do wujka. Tam babcia, lekarze z Wągrowca, Rogoźna nas leczyli, bo wszyscy chorowaliśmy, byliśmy zagłodzeni, opuchnięci...
Niechętnie wspominam lata spędzone na Syberii. Nie chcę o nich pamiętać. To najsmutniejszy czas w moim życiu - tak zaczyna swoją opowieść pani Kazimiera. Choć obrazy sprzed ponad 70 lat powracają jak żywe i wyciskają łzy, zgodziła się opisać pobyt swój i rodziny na nieludzkiej ziemi.
Pamiętam jeden płacz i rozpacz. I codzienną nadzieję, że jutro wrócimy do Polski.
10 lutego 1940 była pierwsza masowa deportacja Polaków na Sybir. Tego dnia wywieziono 220 tysięcy ludzi: sędziów, prokuratorów, funkcjonariuszy policji i właścicieli ziemskich - do Azji, Omskaja Obłast. W lutym 1940 zima była bardzo mroźna. Wieziono nas w bydlęcych wagonach, po 50 osób. Było bardzo ciasno i chłodno. 20 procent ludności nie przeżyło. Umierali z zimna i z głodu. Sałdaty wyrzucały ciała z wagonów. Droga była zasłana trupami.
Nas wywieziono z kolonii legionistów koło Lubaczowa do Omskiej Obłasti, miejscowość Bieriezowka. Mama, dwie starsze siostry (16 lat i 14 nieskończone), braciszek (2,5 roczku) i ja. Zamieszkaliśmy w baraku, gdzie były zrobione prycze. Pamiętam jeden płacz i rozpacz. I codzienną nadzieję, że jutro wrócimy do Polski.
Mama i siostry dostały piły i siekiery do wyrębu lasu. Tylko nie wiedziały, jak się nimi posługiwać, w jaki sposób ściąć wysoką sosnę i poukładać drewno w kubiki. Nigdy nie wykonały normy i nie otrzymały przydziału chleba dla pracujących.
Mieszkańcy tego baraku na wzgórzu zaczęli chorować i umierać. A zima była bardzo mroźna, temperatury do minus 45 stopni. Nie było jak kopać grobów, ciała grzebano w śniegu. Gdy przyszła odwilż, w kwietniu, w maju, trupy płynęły rzeczką. Widok przerażający... Wiosną i latem chorób było coraz więcej. Chorowaliśmy na malarię i tyfus. Żadnej pomocy lekarskiej. I coraz więcej zgonów.
Pamiętam też częste rewizje. Zabierano nam wszystko, nawet książeczki do nabożeństwa, zdjęcia rodzinne. Traktowano nas jak największych przestępców. Każdy z nas walczył o przetrwanie. Jak mógł, tak się ratował. Wiosną, latem szukało się pokrzyw, lebiody, jagód. Najtrudniej było przeżyć zimą - do jedzenia nic. Przydział chleba był bardzo mały, dostaliśmy trochę zmarzniętej kapusty. Śmiertelność rosła, coraz mniej nas było w baraku.
Podróż była bardzo niebezpieczna - mróz, zawieje, wilki... Ale nie mieliśmy innego wyjścia
W lipcu 1941 został podpisany układ Sikorski - Majski, byliśmy wolni i mogliśmy poruszać się po Rosji. Każdy z nas szukał możliwości, by wydostać się z tej tajgi i dojść bliżej Omska. Najpierw płynęliśmy tratwą Irtyszem. Dalej ruszyliśmy piechotą - cały „majątek” na sankach i braciszek na nich. Szliśmy od wsi do wsi, z noclegiem u ludzi, o uproszonym chlebie i kartoszce. Wchodziliśmy do pierwszej chaty, przyjmowali nas uprzejmie: „Pażałsta, wot poł i samowar”. Podróż była bardzo niebezpieczna - mróz, zawieje, wilki... Ale nie mieliśmy innego wyjścia, musieliśmy dotrzeć bliżej żelaznej drogi, bo w tajdze moglibyśmy zostać już na zawsze.
Dotarliśmy blisko Omska, 6 kilometrów, kołchoz Włast Truda. Mieszkało tu 25 polskich rodzin, byliśmy szczęśliwi, że jak skończy się wojna, to szybko wrócimy do Polski.
Wojna skończyła się 9 maja 1945, a my wróciliśmy dopiero w marcu 1946. W Polsce dowiedzieliśmy się, że nasze władze nie chciały Sybiraków jako wrogów Polski i Rosji. Nasi ojcowie walczyli o niepodległą Polskę, która po 123 latach znalazła się na mapie Europy, a nas jako dzieci wielkich patriotów uznano za wrogów.