Deszcze zapędzały do domów amatorów piłki. Zaczynały się przygody na Dzikich Polach i Dzikim Zachodzie. Bielał samotny żagiel.
Kiedy nadeszła jesień, a wraz z nią deszcze i coraz dłuższe wieczory, zaczynał się czas książek. No bo co można było robić w przedtelewizyjnych, w przedkomputerowych czasach.
Do Bożego Narodzenia pozostawało jeszcze sporo czasu, a więc nikt nie sięgał po bibułkę, glancpapier i staniol, po nożyczki i klej, aby szykować choinkowe przybranie. W spiżarniach, w kuchennych szafkach już od dawna drzemały w octowej zalewie grzyby, kamionkowe garnki pełne były powideł, słoiki konfitur.
Jeszcze ku placowi Na Stawach, ku Kleparzowi ciągnęły wozy pełne białawo-zielonych głów kapusty i w niektórych domach starym obyczajem odbywało się szatkowanie (szatkownica krążyła od domu do domu, a wraz z nią jej właściciel, mistrz w szatkowaniu kapusty), struganie marchwi, posypywanie kminkiem, ubijanie w dębowych beczkach.
Skończyło się rżnięcie w gałę, czyli granie w piłkę na Błoniach, skończyło się nawet puszczanie, też na Błoniach, latawców. Kiedy lało, nikt nie wybierał się nawet pod kopiec, na aleję Waszyngtona, po kasztany, które zresztą dawno już chyba zostały wyzbierane. Przez dzieci, bo można z nich było majstrować kasztanowe ludziki, i przez staruszków - bo podobno dobre były na reumatyzm.
Było jak w wierszu Staffa:
O szyby deszcz dzwoni,
deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy,
niezmienny...
A ponieważ deszczowi towarzyszył chłód, więc od czasu do czasu piec połykał bryły węgla, promieniował przyjaznym, kaflowym ciepłem i pomrukiwał w rytm porywów wiatru. W szarości jesiennego dnia, w żółtym kręgu lampy włączanej już wczesnym popołudniem, przez prerię cwałował czerwonoskóry dżentelmen Winnetou, pan Kmicic wysadzał kolubrynę, na czarnomorskich wodach bielał samotny żagiel, skradał się niebezpieczny i wredny pół-Indianin Joe („Jaki Dżo? Jaki Dżo? Przecież w książce wyraźnie pisało J-O-E!”).
Czytaliśmy, no, może nie wszyscy, zachłannie. Na niektóre książki trzeba było długo czekać; krążyły z rąk do rąk, wyświechtane od brudnych rąk smarkaczy, często rozsypujące się luźnymi kartkami.
Lektury były trojakie. Klasyka - przede wszystkim Sienkiewiczowska „Trylogia”, ciągle jeszcze czytana, ciągle przeżywana. Co drugi chłopak utożsamiał się z Kmicicem, chociaż nie był z pana Andrzeja kryształowy charakter, raczej nawrócony łotrzyk. Może właśnie dlatego kochaliśmy go, natomiast Skrzetuski, rycerz bez skazy, nie budził naszej sympatii.
Równie często sięgaliśmy po młodzieżową klasykę. Dziewczęta z wypiekami śledziły losy Ani z Zielonego Wzgórza. My woleliśmy bardziej męskie lektury - westernowe powieści Karola Maya, podwodne przygody kapitana Nemo, wędrówki dzieci kapitana Granta, perypetie Tomka Sawyera. „Porwanego za młodu”, „Katrionę”, „Wyspę skarbów”, „Złoto z Porto Bello”.
Niektóre książki, zwłaszcza Maya, często były prastare, stąd ich wygląd, stąd dziwolągi translatorskie w rodzaju wspomnianego pół-Indianina. Nauczyciele zżymali się na te lektury. Nie tylko dlatego, że May figurował na nieoficjalnym indeksie (oczywiście jego powieści nie było w szkolnej bibliotece), ale także z powodu archaicznej niekiedy ortografii.
I wreszcie trzeci rodzaj lektur - współczesna literatura młodzieżowa, przeważnie radziecka. „Timur i jego drużyna”, „Kordzik”, „Samotny biały żagiel”... Powieści nasycone wprawdzie ideologią niczym ciastka ponczem, ale jednocześnie zawierające to wszystko, co literatura młodzieżowa lubi - zagadkę, przygodę, sensację...
O kolejnych lekturach nawet nie wspomnę, chociaż niekiedy wychodziły spod pióra znakomitości, na przykład Fredry. Czytało się je w pełnej konspiracji, ukrywając je nie tylko przed nauczycielami, ale także przed rodzicami.