W lubuskich kinach wyświetlany jest „Wołyń”, który emocje budził już przed premierą
Czy można zrozumieć ten film bez znajomości dziejów Kresów?
Zdzisław Haczek, dziennikarz „Gazety Lubuskiej":
TAK Reżyser Smarzowski „ruszył” bolesny temat. To najważniejsze
Nie wierzę, że kino może pokazywać historię 1:1. Nie ma takiej możliwości, by nawet w 150-minutowym filmie - a tyle trwa „Wołyń” - pokazać kresowe realia tak, jak chcieliby mieszkańcy tamtych ziem czy historycy. Reżyser Wojciech Smarzowski i tak pokazuje bardzo dużo. Wszak zasadniczą rzeź (z całym spektrum wołyńskiej orgii śmierci: wyłupywaniem oczu, ucinaniem głowy siekierą, pruciem brzucha, rozrywaniem końmi, podpalaniem dziecka w snopku słomy…) mamy dopiero po dwóch godzinach.
Wcześniej Smarzowski pokazuje nam sąsiedzką zwyczajność i wiejską obyczajowość, gdy obok siebie mieszkają Polacy, Ukraińcy i Żydzi. Nie przypadkiem jesteśmy na weselu Polki z Ukraińcem. Pięknie mieszają się ślubne pieśni w obu językach. Ale jest rok 1939. W powietrzu czuć wojnę. Jad różnych ideologii już zatruwa umysły i serca… W weselnym zamęcie dają o sobie znać demony. Polak – pan, Ukrainiec – cham – słychać. Lachy zawsze pany, a my – do gnoju… Sanacyjne władze II RP cerkwie zamykają… Trzeba robić własne państwo. Uda się z Hitlerem…
Zanim na pierwszy plan zdecydowanie wyjdzie Zosia (świetna Michalina Łabacz), która Ukraińca pokochała, ale ojciec (Jacek Braciak) „sprzedał” ją za morgi i trzodę bogatemu polskiemu gospodarzowi Maciejowi (Arkadiusz Jakubik) - to właśnie poprzez losy tego ostatniego mamy polską historię Kresów w pigułce. Jaki front przetacza się przez Maciejową wieś, tak go ze sobą porywa. Walczy więc Maciej w kampanii wrześniowej, przełyka gorycz klęski, potem ból sowieckiej zsyłki, a wreszcie dopada go wołyńska tragedia...
Nie, zapewne nie ma w filmie Smarzowskiego „całego Wołynia”. To, co jest wystarcza reżyserowi do tego, by pokazać, do czego prowadzi nacjonalizm. PS Frekwencja na „Wołyniu” (po 17 dniach wyświetlania) właśnie dobija do miliona widzów.
Dariusz Chajewski, dziennikarz „Gazety Lubuskiej”
NIE Film ważny, ale zabrakło w nim kilku detali...
Odgrażałem się, że obejrzę „Wołyń” dopiero wówczas, gdy przetoczy się już fala. Nie, nie tłumu widzów, ale komentarzy, opinii, zachwytów i gromów. Fala przeszła wcześniej. Pewnie najlepiej ocenia się film wówczas, gdy się go nie widziało.
Pierwsze wrażenie? Niedosytu, ale to dlatego, że od lat spisuję wspomnienia ludzi, którzy ten koszmar przeżyli. I żaden scenariusz nie może z nimi się równać, tak jak litry czerwonej farby to nie krew. Zabrakło mi informacji. Na przykład dlaczego podczas wesela wszyscy Polacy mieli przypięte odznaczenia. To byli osadnicy wojskowi, którzy pojawili się na tych ziemiach po 17 grudnia 1920 r. W tym dniu Sejm jednogłośnie przyjął ustawę o nadawaniu ziemi polskim żołnierzom i ochotnikom na Kresach Wschodnich. Grunty należały wcześniej do rosyjskiego skarbu. Nie spodobało się to ich nowym sąsiadom.
Takich niedomówień w filmie jest więcej. Chociażby przeplatające się dwie msze, w dwóch konkurencyjnych cerkwiach. Tak, trzeba było pokazać tę nie tylko narodowościową mieszankę. Jednak większość widzów zapewne nie wie, że obok siebie żyli grekokatolicy i prawosławni.
Prof. Nicieja mówi także o niedosycie. Jemu przeszkadza pokazanie Wołynia jako świata zapadłych wsi. Brakuje mu Wołynia inteligenckiego, eleganckiego. Tutaj nie do końca się zgadzam, gdyż rzeczywiście rzeź na Wołyniu to jednak głównie sprawa osad, wsi, ewentualnie miasteczek. Ten elegancki świat pojawia się w tym filmie, ale w postaci całkowicie odklejonych od rzeczywistości jego emisariuszy. I dla mnie ważne jest zdanie głównej bohaterki, która zarzuca im, że walczą z Niemcami, a nie potrafią obronić ludzi przed motłochem z widłami w dłoni.
Czy warto pójść na ten film? Bezwzględnie. Mimo tych detali opowiada on historię. Nie tylko w znaczeniu fabuły. Historię nieobecną nie tylko na naszych ekranach...
Autorzy: Zdzisław Haczek, Dariusz Chajewski