W Lipnicy, jak zawsze, Murowanej
Jeśli gdzieś umiera tradycja, to umiera właśnie tam, bo każdy skansen jest przecież grobem. Co roku te same, bezmyślne palmy, tak wysokie, że pod własnym ciężarem wykrzywione na czubkach. Nudne, zrobione z wiecznej, banalnej bibuły.
Znowu orkiestra dęta, znowu discopolowe kawałki, bo przecież zbliża się Wielkanoc, święto płodności, której nic tak nie sprzyja, jak disco polo, na które wszelako nie mogę rzucić przychylnym uchem, bo ten gatunek jest immanentnie obleśny i z seksem na tyłach dyskoteki mi się kojarzy, a nie ze świętem, które w dzieciństwie przeżywałem.
I które chciałbym, by moja córeczka przeżyła.
Pokazuję jej więc odpust, tajemniczych koryfeuszy sezonowego biznesu. To jednak, co kiedyś egzotyczne i tylko w odpust dostępne, teraz jest cały rok.
Mało kto więc te gwizdki i karabiny kupuje, nie ma zresztą tego, co najlepsze - korkowców i kapslowców, nie ma wygrzebywania kapiszonów z trocin, huku i swądu palonego prochu.
Poza tym, jak zawsze, festiwal wieprzowiny i podrabianych oscypków, jakiś facet z kiczowatymi kubkami na okazję, plus megafon z pobliskiego kościoła, który przypomina mi megafon muezina, ksiądz co prawda wokalnie niezły, za to lud wierny Bogu, ale melodii już nie bardzo, raz pod dźwiękiem, raz nad dźwiękiem, bez zapału, bez radości. Smutny i ospały.
Na szczęście była tam jedna wspaniała rzecz - maszyna na korbkę do waty cukrowej. Aluminiowa. Wiesz, mówię do M., ja kiedyś kochałem watę cukrową. No, odpowiada, ja też kocham, tatku. Podoba ci się tu? Niezbyt, tatku, raczej średnio.