Uprowadził okręt i zniszczył życie wielu ludziom

Czytaj dalej
Fot. Archiwum rodzinne
Zbigniew Marecki

Uprowadził okręt i zniszczył życie wielu ludziom

Zbigniew Marecki

Mój wujek był pierwszym „terrorystą” w Polsce – mówi Aleksandra Halka ze Strzelinka, bratanica Henryka Barańczaka, który w 1951 roku razem z kolegami uprowadził ORP „Żuraw” do Ystad w Szwecji.

Wujka, który urodził się w 1927 roku, nigdy osobiście nie poznała, ale od rodziny dowiedziała się, że od dzieciństwa siedział w książkach. – Poza tym był wielkim patriotą. Nic innego się dla niego nie liczyło – dodaje pani Aleksandra. Gdy zaczęła się orientować, co się wokół niej dzieje, dowiedziała się, że dziadek Marcin, ojciec jej taty i wujka Henryka, siedzi w więzieniu. – Trafił tam kilka dni po tym, jak wujek razem z kolegami uprowadzili okręt wojenny. Gdy po kilku latach komuniści go wypuścili, wyglądał bardzo źle. Wkrótce umarł. W ten sposób zapłacił najwyższą cenę za to, że jego syn wybrał wolność, bo nie mógł już żyć w komunistycznym państwie - mówi pani Aleksandra. Henryk Barańczak o tym, aby uciec ze stalinowskiej Polski za granicę, zaczął myśleć już jako dorastający chłopak.

Te plany nasiliły się, gdy jako ochotnik zaczął służyć w marynarce wojennej. Jego ojciec nie chciał się na tę służbę zgodzić, ale 18-latek był tak zdeterminowany, że za jego plecami zdobył zgodę miejscowego sołtysa. Tak trafił na trzyletnie szkolenie do Ustki. W 1950 roku był już sternikiem na ORP „Żuraw”. Według historyków „Żurawia” po kampanii wrześniowej przejęli Niemcy. Wcielili go do swej floty. Po wojnie odnaleziono go w niemieckim porcie nad Zatoką Lubecką. W Polsce trafił do służby hydrograficznej. Latem 1951 roku, po pomiarach na wysokości Ustki, „Żuraw” wracał do portu w Gdyni. Wtedy na pokładzie byli już zaokrętowani w Kołobrzegu nowy zastępca ds. politycznych por. mar. Bogumił i szef Biura Hydrografii MW, kmdr. ppor. Iwanow. Trafili tam z nadania radzieckiego. To zradykalizowało nastroje.

„Żurawia” po 1939 roku Niemcy wcielili do swojej floty. W 1946 roku wrócił do kraju. Po porwaniu i powrocie do kraju przebudowano go i zmieniono jego

1 sierpnia część załogi, pod wodzą starszego sternika Barańczaka, zaczęła się przygotowywać do buntu. Barańczak już otwarcie okazywał swoją niechęć do dowództwa i zajęć politycznych. Wieczorem tego samego dnia oficerowie zostali uwięzieni przez grupę marynarzy, którymi kierował Barańczak. Buntownicy zmienili kurs na szwedzki port Ystad. Operacja była ryzykowna, bo oficerowie odmówili współpracy. Ale udało się: 2 sierpnia „Żuraw” przybył na wody terytorialne Szwecji, gdzie 12 podoficerów i marynarzy poprosiło o azyl polityczny. Później część marynarzy zdecydowała się pozostać na okręcie i wrócić do kraju. Tu rozpoczęły się pokazowe procesy na podstawie oskarżenia o oddanie okrętu wrogowi bez walki i tchórzostwo w obliczu nieprzyjaciela. Zapadły wysokie wyroki. Doszło też do degradacji, a marynarzy, którzy zostali w Szwecji, sąd skazał zaocznie na kary śmierci. - Wujek Henryk ze Szwecji wyjechał do USA. Tam założył rodzinę, miał dwoje dzieci i z sukcesem prowadził firmę budowlaną. Myślał, że najgorsze miał już za sobą, ale mylił się – dodaje pani Aleksandra.

Rodzina przez wiele lat nie wiedziała, co się z nim stało. Dopiero w latach 70. XX wieku z mamą pani Aleksandry skontaktował się warszawiak, który w USA pracował w firmie wujka.

– Przywiózł złoty zegarek i pewną sumę w dolarach. Tak dowiedzieliśmy się, że wujek żyje – opowiada pani Aleksandra. Wtedy jej mama zaczęła pisać do brata męża w USA. Wysyłała mu także małe prezenty. W ten sposób Służba Bezpieczeństwa ustaliła, gdzie Henryk Barańczak przebywa. – Nagle oficerowie SB pojawili się u nas w domu. Zaczęli nas dość często nachodzić. Wkrótce kontakt z wujkiem się urwał. Stracił z nim kontakt też jego warszawski współpracownik. Jakby zapadł się pod ziemię – dodaje pani Aleksandra.

Dopiero po latach dowiedziała się od Mary, córki wujka Henryka, która skontaktowała się z polską rodziną, że jej ojciec pewnego dnia zniknął. Stało się to po nieudanej próbie zamachu na niego, którego ofiarą padła jego żona. - Pewnego dnia z żoną zamienili się samochodami. W tym dniu pod jego samochodem wybuchła bomba. Żona wujka doznała sporego uszczerbku na zdrowiu. Od tego czasu ciężko chorowała. Wujek, jak się dowiedział, co się stało, przyszedł do domu, wszystkim się przyjrzał tak, jakby chciał ich dobrze zapamiętać, a potem wyszedł i rodzina już go więcej nie widziała.

Dlatego nie wiadomo, czy gdzieś umarł pod innym nazwiskiem, czy też komunistyczne służby specjalne go wytropiły i zlikwidowały – zastanawia się pani Aleksandra. Od Mary dowiedziała się, że jego dzieci później wychowywała ich ciotka, która nie lubiła Henryka i spowodowała, że jego syn w ogóle nie chciał mieć nic wspólnego z polską rodziną. Natomiast Mary przyjechała do Polski na wycieczkę i skontaktowała się z rodzicami pani Aleksandry.

– Dopóki rodzice żyli, to podtrzymywali kontakt z Mary – dodaje pani Aleksandra. Teraz kontakty się urwały, ale bratanicę Henryka Barańczaka ciągle zastanawia powikłany los jej wujka, który nie wiedział, ile może kosztować jego najbliższych młodzieńczy bunt przeciw komunistycznej władzy

Zbigniew Marecki

Jestem dziennikarzem "Głosu Pomorza". Mieszkam w Słupsku. Zajmuję się codziennymi sprawami mieszkańców Słupska i regionu słupskiego. Interesują mnie ludzie, życie społeczne i polityczne, gospodarka, samorząd i historia regionalna.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.