Tyle słońca w całym mieście
Lato mamy w tym roku wyjątkowo kapryśne. W lipcu temperatura wahała się bliżej 20 stopni, więc wszystkim nam było nieznośnie chłodno, sierpień wywindował słupek rtęci powyżej 30 stopni i zrobiły się nieznośne upały.
Teraz jest około 25 st. C więc połowie populacji jest nie dość ciepło, a drugiej - nie dość zimno. A że nic nas nie cieszy bardziej niż utrapienia innych, opowiem Wam o moim pobycie w Madrycie.
Oto Puerta del Sol, brama słońca, najsłynniejszy madrycki plac. Gdybyście chcieli doń dojechać metrem, musicie wysiąść na przystanku Vodafone Sol. Trochę to dziwne, ale trzeba się przyzwyczajać. Narodowy nazywa się już PGE Narodowym, tylko patrzeć kiedy w Białymstoku wyrośnie Aleja Swarovskiego-Piłsudskiego albo Plac Smirnoffa-Zamenhofa. Nie wiem, czy to pomyślny kierunek zmian, ale nie zawrócimy kijem Wisły.
Na Vodafon Sol nie było nikogo, nawet Algierczyków z szybkoskładanym prześcieradłem z oryginalnymi ray banami za jedyne 5 euro. 44 stopnie Celsjusza wymiatają z hiszpańskich ulic wszystko: od człowieka po bakterie. Oprócz mnie na placu stał tylko król Karol III w ujęciu konnym. Zastanawiałem się przez chwilę, do jakiej temperatury musi być rozgrzana głowa króla Karola, który i tak był dość gorączkowy. Czytałem gdzieś, że jak podpadli mu jezuici, to kazał wszystkich wygnać, a gdyby jakiś został, to kazał zabić tych, którzy go nie wygnali. Nie wiadomo, co kazał zrobić z tymi, którzy nie zabili tych, którzy ich nie wygnali.
Kościoły, sklepy i bary wokół Karola III były zamknięte. Gdyby nie buczące pełną parą klimatyzatory, z których wprost lała się woda, czułbym się jak w Juszkowym Grodzie pod Michałowem. Ale tam jest przynajmniej cień drzew. Na Puerta del Sol nie ma ani skrawka cienia. Słońce przypieka jak gigantyczne, atomowe solarium, praży drzewa, grilluje psy żywcem, topi iglice wież a bosonogim pijaczkom zamienia pięty w przypalone grzanki.
Żeby nie zginąć od udaru przedostałem się pod daszek przy ulicy Kokardki. Obok nazwy był rysunek kokardki, żeby analfabeci też sobie poradzili. Nie wiem dlaczego kokardka stała się patronką ulicy, ale na pewno nie stwarza tyle problemów co nasze Berlingi. No i ma daszek. Z Kokardki doszedłem do ulicy Szynszyla w dwóch rzutach. W połowie drogi była skrzynka z gazem, pod którą można było kucnąć i złapać trochę cienia. Na ulicy Głowy prawdziwe cudo - budka z lodowatą wodą. Wraz z butelką wody dostałem szansę na kolejne 5 minut życia. Po pięciu minutach lodowata woda zaczyna parzyć w gardło. Oczywiście na tablicy z nazwą ulicy Głowy była obcięta głowa ludzka i barania, a obok głownia miecza. Trochę brakowało mi główki kapusty.
Kiedy zobaczyłem ulicę Wiersza Ośmiozgłoskowego i ulicę Dziewczyny Nadchodzącej o Południu byłem pewien, że słońce jednak zdążyło zaatakować mój mózg. I tu w mojej katordze zdarzył się cud: dotarłem do jedynej otwartej madryckiej świątyni. Wyglądała jak fatamorgana. Współczesne kościoły witają zwykle przekreślonym obrazkiem faceta w majtkach, przekreślonym lodem i aparatem fotograficznym. My w Białymstoku mamy głębszą specjalizację i regulowaliśmy swego czasu kąt rozstawienia kolan kobiet siedzących w pierwszej ławce, a ten madrycki kościół informował serią znaczków, że można tu wchodzić w dowolnym stroju, robić zdjęcia, wprowadzać zwierzęta, oglądać telewizję, przewijać niemowlęta, korzystać z toalet i wody pitnej, wypić kawę, zjeść ciastko i skorzystać z darmowego wifi. Gdyby ktoś nie wytrzymał wszystkich tych atrakcji, to obok kaplicy głównej wisiał pięknie wyeksponowany czerwony defibrylator. Chyba barokowy, choć nie jestem pewien. Ukląkłem w jednej ławce z czarnym labradorem i pomodliłem się dłuższą chwilę przy komórce.
W Prado w zamian za 14 euro dostaje się przede wszystkim 15 stopni Celsjusza mniej niż na zewnątrz. To było największe dzieło sztuki, jakie podziwiają tam wszyscy po całych dniach. Po raz pierwszy w życiu spędziłem w muzeum pięć godzin. Oczywiście chciałem wyjść już po godzinie, ale wystarczyło, że zerknąłem na skwar za oknem i od razu nabierałem ochoty, by obejrzeć jeszcze raz „Rozstrzelanie powstańców z Malagi”. Dotychczas Malaga kojarzyła mi się tylko z deserem lodowym, a powstania ze Stoczkiem, Iłżą i Racławicami. Może czas na sorbet „Bitwa pod Stoczkiem”?
Dopiero koło godz. 20 zrobiło się bliżej 30 stopni. Na Vodafon Sol wróciła obsługa placu: koleś przebrany za Edwarda Nożycorękiego ustawił się na walizce, wielki Kermit zapiął rozporek swego przebrania. Potem wyszli Algierczycy, przecierając senne oczy i oryginalne ray bany za 5 euro. Potem zaczęła śpiewać smutna pieśniarka. Nagłaśniała się głośniczkiem, który trzymała w teatralnie rozdartej torebce. Obok niej usiedli dwaj żebracy, jeden ze skomplikowanym wyjaśnieniem na wielkiej tekturze: „Klaro, rzuciłaś mnie i odeszłaś z palantem - dlatego błąkam się i piję”, drugi z małym kartonem i prostszym przekazem „Para un ferrari”. Noc przyniosła 30-stopniowe orzeźwienie.
A od rana znów upiorny skwar, pogoń za skrawkami cieni i kroplami wody oraz mordercza walka ze słońcem o przetrwanie. Pomyślcie o tym w to orzeźwiające deszczowe lato na Rynku Kościuszki, który nie nazywa się jeszcze Bombowa Cena Rynek Finishparkiet Kościuszki.